Jak to jest być jedyną niezależną, bezpartyjną radną w dzielnicy? To jedno z najczęstszych pytań, które słyszę od mieszkańców Woli.
„Nie jest lekko, ale dużo się udaje” – tak najczęściej zaczynam odpowiedź.
Cieszę się, że jako prezes stowarzyszenia mieszkańców zyskałam nowe narzędzie do zabiegania o rozwiązanie problemów wolaków. Często odnoszę wrażenie, że w naszej radzie zastosowanie ma zasada Pareto – 20 proc. radnych odpowiada za 80 proc. działań. Pozostali najczęściej spieszą się gdzieś indziej i wyrażają dezaprobatę, gdy zadaję pytania dotyczące omawianych spraw lub proponuję rozwiązania.
Po ponad półrocznej pracy w radzie widzę, że logika moich działań jest odmienna od logiki radnych partyjnych. Zawsze wspieram rozwiązania, które uważam za słuszne – ponad podziałami politycznymi. Staram się nie być „opozycją”, lecz konstruktywną „propozycją”. Często jednak ze względów politycznych przypisywane mi są odmienne intencje. Na przykład lawinę komentarzy wywołało ostatnio moje stwierdzenie „cieszę się, że pomogłam”, które odnosiło się do sukcesu, jakim jest przyznanie środków na remont boiska w SP nr 238, w sprawie którego składałam publicznie interpelację.
Nie stwierdziłam, że byłam jedyną osobą, która działa w tej sprawie. Nie wnikam, czy inni radni myśleli o tym boisku, czy i kiedy rozmawiali o nim miedzy sobą lub z zarządem dzielnicy. Naturalne wydawałoby się, że jeśli rzeczywiście podejmowali działania w tej kwestii, to powinni mnie o tym poinformować – wiedzieli przecież, że interesuje mnie ta sprawa. Moje zadowolenie z realizacji celu, który – jak mi się wydawało – powinien połączyć nas wszystkich, spotkało się z zarzutem przypisywania sobie „ojcostwa” rozwiązania sprawy.
Odnoszę przykre wrażenie, że wolscy politycy mierzą mnie miarą partyjnych działaczy, zgodnie z którą najważniejszy jest PR, a nie konkretne rozwiązania spraw.