Opowiem Wam pewną historię, świadectwo zawadiackiego podejścia do trudnej rzeczywistości.
Bo Warszawiaki tak mają i szlus…
Po ogłoszeniu 13 grudnia 1981 r. stanu wojennego, kraj praktycznie zamarł. Wiadomo, godzina milicyjna, koksowniki, „szkoty” na ulicach, patrole, kontrole i zatrzymania.
Pracowałem wówczas w Poligraficznej Spółdzielni Pracy „Zespół” przy Ogrodowej 31/35 – oddział na ulicy Foksal 11.
„Jak to się stało, nie wiem do dziś …” ale po nowym roku w moim zakładzie ruszyło szkolenie na Operatorów Małej Poligrafii. Jedyne w całym „wojennym” kraju. Co zadziwiające, kursanci dojeżdżali tu z całej Polski, znakiem tego musieli mieć specjalne przepustki.
Mieliśmy rzecz jasna obserwatora, wtykę, lub bardziej poetycko „gumowe ucho”. Nadzorca dość rzadko się pojawiał na prowadzonych zajęciach, a jak przyszedł to rąk sobie nie brudził. Nasz kierownik ,będący „uchem i okiem” Komitetu Dzielnicowego, dał cynk o tajnym delegacie, a my już wiedzieliśmy co i przy kim możemy. W sumie to był równy chłop, ideologiczny ale ludzki gość.
Szkolenie prowadziłem z serdecznym kumplem Bogdanem, wówczas mieszkańcem dalekiego Wawrzyszewa. Pasowaliśmy do siebie jak wąs z policzkiem, duża zgodność temperamentu, poglądów, wspólnych „bałaganów” na mieście i … wyjątkowo zbliżonej pojemności skokowej gardeł.
Kurs zakończył się chyba w połowie lutego lub w początkach marca. Po wręczeniu kursantom „Dyplomów Ukończenia”, nasz „opiekun” zaprosił mnie i Bogusia na „małego kielicha”. Mogliśmy odmówić, jednak kierownik szepnął w ucho, że „dla świętego spokoju” jako prowadzący nie powinniśmy wykręcać się sianem.
No i poszliśmy „w wojenne tango”. Zaczęliśmy od Domu Chłopa. Tam „ubek” pokazał nam swoją legitymację i zaczął wypytywać o poszczególnych kursantów. Nie z nami takie numery! Dostał wiele „wyczerpujących” informacji o prawidłowym podejściu grupy szkoleniowej do stanu wojennego, oraz „głębokim zrozumieniu” sytuacji w naszym kraju. Chyba był zadowolony, bo w rewanżu snuł opowieści o pierwszych latach „Władzi Ludowej”, pijąc wódę z ogromnym zaangażowaniem i profesjonalizmem.
Kilka kolejnych knajp, legitymacja „opiekuna” robiła swoje i wejścia stały dla nas otworem.
Rozstaliśmy się na Podwalu, przed siedzibą ZDZ (Zakład Doskonalenia Zawodowego), a tam radością i „wodą ognistą” powitali nas nasi wdzięczni, zabalsamowani kursanci.
Ohoho … Było ostro !
Film porwany jak po działaniach Urzędu Do Spraw Publikacji i Cenzury. Rozmyte, nieostre twarze, strzępy rozmów, nasz statek kołysał się po wzburzonych wodach oceanu.
Około 2.00 w nocy Bogdan zadecydował!
– Dość ferajna, koniec picia, wracamy do domów na lulu.
Krótkimi skokami przez mroki „wojennej rzeczywistości”, z zachowaniem rzecz jasna indiańskiej ciszy. Po wyjściu z budynku ZDZ, Boguś zaczął wspinać się przez wysoką, ozdobną bramę przy Podwalu. Ja podszedłem do furtki … Była otwarta.
Rozstaliśmy się przy Miodowej. Kumpel obrał azymut na Żoliborz, a ja na Ochotę. Środek nocy, na ulicach żywego ducha, cisza jak w klasie przed dyktandem. Jak tu być niezauważonym?
Miałem fart. Miodową nadjechał „ogórek” z tabliczką „Zjazd do zajezdni Redutowa”. Wybiegłem na ulicę, ręce złożyłem jak do modlitwy i … Kierowca zatrzymał pojazd.
Był ogromnie zdziwiony moją desperacką próbą jazdy na Ochotę. Patrzył dość dziwnie, ale poznając po „sznapsbarytonie” żem fest podchromolony Warszawiak, obiecał podwózkę do Placu Zawiszy.
Na Świętokrzyskiej przy Mazowieckiej stało się to, co musiało się stać!
Zatrzymał nas patrol żołnierzy pod bronią, z młodym oficerem na szpicy. Kierowca autobusu wracał na bazę, czysta sprawa oczywista. Ale ja, musiałem się jakoś odnaleźć w nowej sytuacji. W porywie „podlanej desperacji”, wyciągnąłem z kieszeni legitymację „Inwalida wojskowy – wojenny”. Miałem taką po przejściu na rentę powypadkową po złamaniu w wojsku kręgosłupa (grudzień 1980).
Podporucznik popatrzył w dokument, dwukrotnie zlustrował moją facjatę, długo myślał i … życząc „dobrego powrotu” oddał mi papiery. Kierowca zdębiał, zamilkł i podejrzliwie filował na mnie spod oka. Musiałem jakoś zareagować, pokazałem mu dokument i opowiedziałem jak wszedłem w jego posiadanie. Rechotał do samego Placu Zawiszy!
– Aleś pan niezły numer, ja cię kręcę w obie ręce – chichotał serdecznie.
Na rondzie uścisnęliśmy sobie grabule i wytoczyłem się z okazyjnej podwózki. A tu, z deszczu pod dziurawą rynnę. Zza budek przy Dworcu Ochota powychodzili zaciekawieni osobnicy w strojach moro, z niedowierzaniem lustrując moją „bezczelność” lub głupotę. Po raz kolejny pokazałem legitymację. Dość długo ją oglądano, a z ust dowodzącego padło jedno jedyne zdanie:
– No tak, jasne. Ale tu nie ma wpisanego stopnia wojskowego lub funkcji!
Będąc ciągle „pod wpływem”, kontynuowałem dotychczasowy kurs.
– Bo być nie może! Jednostka 2000,”dwójka” … macie jeszcze pytania?
„Dwójka” to był II Wydział W.P. (kontrwywiad) ze Żwirki i Wigury, podlegałem pod nich będąc poborowym „elektronicznym namiarowcem” w armii.
Na to młody oficer przyjął postawę zasadniczą i grzecznie zapytał:
– Obywatelu … bez stopnia, jak możemy wam pomóc?
To już było coś miłego dla ucha, a parujące promile dopisały ciąg dalszy.
– Muszę dojechać na Rakowiec, tam kwateruję – i podałem orientacyjny adres.
Chyba miałem głupią minę, gdy po chwili podjechał wojskowy „Gazik” i zabrał mnie w odpowiednim kierunku. Kierowca zapytał tylko na jaką dokładnie ulicę ma jechać, bo słabo zna Warszawę.
Dla utrzymania wiarygodności podałem adres wojskowych bloków, tuż obok mojego.
– Aaaa … To znam. Jeżdżę tam czasem po oficerów.
W milczeniu dowiózł mnie gdzie trzeba, pożegnałem się słowem „czołem”, a po odjechaniu wojskowego pojazdu ruszyłem w stronę domu. Wolno, choć bez większych przeszkód pokonałem schody i dotarłem do mieszkania.
Dziś wspominam to z uśmiechem, miał człowiek bajzel w głowie.
„Jak cyganka w tobołku”.
Z kumplem Bogdanem do dziś mam serdeczny kontakt. Jednak po tylu latach wciąż zadaje mi pytanie …
„Jasiu, druhu mój wierny… Po jaką ciężką cholerę przechodziłem przez bramę ZDZu jak furtka była otwarta?”