Wola lat sześćdziesiątych, Czyste, Rogalińska, fabryka Dąbrowskiego, we wspomnieniach redaktora Janusza Dziano.
Przyszedł tak szczególny moment, że powodowany wyższą koniecznością zasiadłem do spisania życiowego remanentu. Bo kto wie, czy za kolejnych kilka lat cokolwiek wydobędę z pamięci?
Całość podzieliłem na krótkie sceny, obrazy z najbliższej okolicy.
Z wiekiem zasięg wypraw poznawczych zdecydowanie się wydłużał. Jednak cały czas był to teren nazywany przez mieszkańców Czystem. Zapuszczanie się w dalsze rejony Woli, dość często kończyło się opatrywaniem rozbitego nosa, smarowaniem jodyną pozdzieranych kolan i regularnym opeerem od rodziców. O porwanych i pociętych ciuchach, zdezelowanym na cacy tornistrze i utraconym worku z kapciami…
Nie warto wspominać, codzienność.
Serdecznie zapraszam na pierwszy odcinek sentymentalnej podróży w obrazach mojego dzieciństwa.
Lubię wędrować po miejscach związanych z moim Wolskim dzieciństwem.
Spaceruję dawnymi ścieżkami, porównuję współczesne i dawne obrazy, szukam, uparcie wspominam. Wprawdzie wiele już się zmieniło, praktycznie wszystko, lecz moja „pamięć fotograficzna” to doskonałe wsparcie.
Pośród nowej scenografii wyławiam, zapisaną w głowie dawną Wolę.
Bywa jednak, że dochodzę do ściany zapomnienia, przez którą nijak nie mogę się przebić.
Złośliwi twierdzą, że „to przychodzi z wiekiem”.
Czy ja wiem?
Dość dobrze pamiętam mój pierwszy prezent od Mikołaja. Był to dwupłatowy drewniany samolot systemu kukuruźnik, ogromną choinkę do samego sufitu, oraz wiszące srebrne cukierki w kształcie sopli lodu. A miałem wtedy zaledwie półtora roku. Coś więc jednak zapamiętałem.
Do podobnych teorii podchodzę dość subiektywnie. Wiadomo, z wiekiem przybywa coraz więcej wspomnień, a głowa niestety tylko jedna. Nie można w niej pomieścić tylu „danych”, to nie dysk w komputerze.
Bardzo rzadko, jednak zdarzają się chwile szczególne. Wszystko powraca, rozstępuje się ciemna kurtyna amnezji, można radośnie wędrować pośród dawnych, minionych wydarzeń.
Oczywiście obrazy te są bardzo wybiórcze, wręcz przypadkowe. Nie mam najmniejszego wpływu na to, co udostępnia „magazyn”. Raz są to sceny z Ogródka Jordanowskiego przy Ludwiki, innym razem świąteczne strzelanie z karbidu. Po kilku dziesięcioleciach powracają migawki ze szkolnych korytarzy, a nawet z wnętrz poszczególnych klas.
Jak mocno musiały wryć się w pamięć twarze kolegów, pierwszej klasowej miłości, sceny z kręconego na dziedzińcu szkoły filmu „Krajobraz po bitwie”. To jak seans „W starym kinie”, powracający z wyjątkową ostrością i zaskakującą precyzją.
Cudowny pokaz, wydobyty z mroków pozornego zapomnienia.
Niecodzienna „projekcja” możliwa jest tylko w jednej sytuacji.
Podczas głębokiego snu!
Warszawska Wola lat sześćdziesiątych.
Miejsce, gdzie tragiczna historia bezlitośnie wypaliła okrutne piętno.
Szczątkowe relikty przemysłowej wielkości dzielnicy, mieszały się z pustymi placami i ceglanymi ścianami okolicznych kamienic. Awanturujące się nocą dzikie koty, grasujące stada szczurów. Specyficzne obrazy i dźwięki ówczesnego życia.
Mijane w drodze do szkoły, krzyczące o pomstę Boga, betonowe tablice Tchorka. Porażające swym wymiarem cyfry i tragiczne daty, miejsca pamięci otoczone szczególną czcią i pamięcią mieszkańców. To wszystko bardzo mocno budowało moją dziecięcą wyobraźnię. Tragiczna historia, która boleśnie tkwiła w mieszkańcach Woli bez względu na wiek, płeć i przekonania. Miejsce gdzie przyszedłem na świat, uruchomiając tym samym licznik życiowego przebiegu.
Fabryka Henryka Dąbrowskiego i ulica Rogalińska.
Fabryczkę miałem tuż pod nosem, praktycznie na wyciągnięcie ręki. Od budynku w którym mieszkałem, oddzielało nas kilkanaście metrów, oraz sporej wysokości mur. Z okien mieszkania, z wysokości trzeciego piętra, roztaczał się obraz przedwojennego zakładu działającego u zbiegu ulic Siedmiogrodzkiej i Rogalińskiej od 1924 roku. Często podglądałem codzienne życie firmy, do uszu docierał gwar krzątających się po dziedzińcu pracowników, wjeżdżających i wyjeżdżających pojazdów, monotonny szum nieznanych mi urządzeń.
Starsi mieszkańcy ulicy Skierniewickiej nazywali to miejsce „Fabryczką proszku do pieczenia” lub „zapachów do ciast”. Określenie może i mało precyzyjne, jednak każdy wiedział w czym rzecz. Wyczuwało się ulotny, lecz dość charakterystyczny zapach. Zapamiętałem go porównując do aromatu drożdżowego ciasta, wypiekanego w prodiżu przez moją babcię. Miły dla nosa bukiet, łączący zapachy skórki pomarańczowej, wanilii i migdałów. Zupełnie jak wspaniałe wyroby z okolicznych Wolskich cukierni.
Lecz to nie była jedyna nuta zapachowa w obrębie najbliższej okolicy. Pod wspomnianym murem, od strony mojego podwórka, wznosił się ogromny betonowy śmietnik. Na sporej górnej płycie umieszczono zamykany właz, zaś na dole z przodu były stalowe drzwiczki umożliwiające opróżnianie składowiska odpadów. Bywało, że na składzie cefarmowskiego laboratorium, w podziemiach magazynów, znalazły się artykuły płynne. Medykamenty uznane za nieprzydatne lub zwyczajnie przeterminowane. Wyrzucano to wszystko do „bunkra-śmietnika” i dokumentnie tłuczono. Powstawała wtedy dość szczególna mieszanina. Połączenie cukierni z apteką.
Bywały trudne do zniesienia dni, gdy trafiały tu spore ilości Waleriany. Matko Bosko Grzybosko, co tu się wtedy działo! Całymi stadami nadciągały chmary okolicznych kotów, szczelnie oblegających betonową płytę z włazem. Darły się opętane miłosną ekstazą. Prychanie, miauczenie, zażarte bitwy i nocne arie do księżyca. Dynamicznie kłębiący się tłum zalotników w wyjściowych futerkach.
Sąsiedzi mający okna na tę właśnie stronę, rzucali z okien czym się dało. Starymi garnkami, rondlami lub nawet miskami. Ni cholery. Nic nie było w stanie pokonać kociego amoku. W letnie noce o spokojnym śnie można było zapomnieć. Nawąchane walerianowym afrodyzjakiem, grały swój koci koncert do białego rana.
Na drugi dzień obrywało się zakładowemu wartownikowi. Mógł cholernik dać znać, że szykuje się noc bez snu. Wiedział o wszystkim co dzieje się na terenie. Za karę dostawał szlauch do ręki, po czym godzinę lub dwie zalewał pobojowisko wodą.
C.d.n.