Strona główna KULTURA W autonomicznym okręgu nędzy

W autonomicznym okręgu nędzy

0
W autonomicznym okręgu nędzy
Handel na Placu Parysowskim przed 1939 r.

 

Zapraszam Państwa do zapomnianego świata „dzielnicy północnej”. Sekretne zakamarki ulic Niskiej i Stawki, okolice Placu Parysowskiego.

Dość często słyszymy rzewne westchnienia za pięknem i elegancją przedwojennej Warszawy. I owszem, były takie rejony, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Jednak nie możemy postrzegać całego miasta przez pryzmat śródmiejskiego blichtru, elegancji, czasem przepychu. Nasza trudna historia nie sprzyjała zrównoważonemu rozwojowi miasta. Całe połacie obrzeży stolicy trawiły bród, nędza i brak nadziei na przyszłość.

Obraz nędzy na Muranowie. Fot. Zbiory własne.
Obraz nędzy na Muranowie. Fot. Zbiory własne.

By nabrać właściwego dystansu do ówczesnej rzeczywistości, często sięgam do warszawskich gazet codziennych z lat dwudziestych i trzydziestych. Podobne artykuły prasowe jak zamieszczony poniżej, pojawiały się jak kometa na ciemnym niebie. Czyli dość rzadko i nie zawsze zauważalne. Nabywcy popularnych jednodniówek szukali łatwej w odbiorze sensacji. Mrocznych kryminalnych sprawozdań policyjnych, opowieści o gwiazdach kina, życiu wybitnych artystów, notowań giełd towarowych, sportu lub typowań biegów na torze wyścigach konnych. Samo życie, dużo wygodniejsze i łatwiejsze. Zycie lekkostrawne, bez potrzeby wspomagania patentowanymi kroplami na uciążliwą „życiową niestrawność”.

Nowy Głos
12.01.1938 Warszawa

W autonomicznym okręgu nędzy

Zima jest w pełni. W ciągu ostatniego tygodnia ludzie starzy, lubujący się uparcie w jedynym porównaniu: „ech… przed wojną…” – nie mogą już gładzić bagatelnym a jałowym smętkiem: – cóż to za śnieg -przed wojną były śniegi! Modły narciarzy i bezrobotnych zostały wysłuchane. Obficie spadła z nieba biała manna, która choć na krótko nakarmi część bezrobotnych…
Mróz skuł Wisłę, śnieg okrył Warszawę pięknym białym płaszczem łagodząc miękko ostre kontury wielkomiejskiej architektury i codzienną szarość.
Nawet w dni powszednie pociągi podmiejskie przepełnione są narciarzami ciągnącymi, jak na pielgrzymkę, w niedalekie okolice podwarszawskie, gdzie teren jest chociaż troszeczkę pofałdowany…
Nie wszystkich jednak raduje dobry zjazd narciarski, nie wszyscy radują się śniegiem. Są w Warszawie (i gdzie indziej) ludzie, dla których zima i mrozy stają się prawdziwym „białym piekłem”. By dotrzeć do tych „innych” ludzi wystarczy 5-10 minut jazdy tramwajem ze śródmieścia.

Wkraczamy nagle w dzielnicę zupełnie inną, rządzącą się jakby innymi, autonomicznymi prawami stałej nędzy i ciągłe upokarzającej biedy – okolica Nizkiej, Stawek, placu Parysowskiego. Nędza jest tu tak wielka, głód wyzierający z każdej bramy, sklepika czy piwnicy tak sugestywny, – że, gdyby mieć świadomość znajdowania się w strefie Wielkiej Warszawy, – sądzićby można iż rzucono nas nagle w stare, zaśmiecone miasteczko rosyjskie sprzed 50 laty. Ale nie, – cywilizacja i technika i tu dotarły zostawiając ślady jakby na urągowisko nędzy; są więc latarnie, chodniki i jezdnia z „kocich łbów”. Ale to nie przeszkadza; – motoryzacja i ogumianie nie dotarły jeszcze do Pl. Parysowskiego. Tu dzieci nadal oblegają każde auto, lękliwie a ciekawie dotykając brudnymi, zmarzniętymi paluszkami lśniące karoserie.

Ulica Miła róg Lubeckiego. Fotopolska-Eu
Ulica Miła róg Lubeckiego. Fotopolska-Eu

RODZINA SZEWCA MEŁAMEDA
Na jednej z ulic, poniżej poziomu chodnika – małe, zabłocone i oplute okienko o czterech miniaturowych szybkach. Na jednej z nich niezdarnie wymalowano białą farbą bucik i napis: „Przyjmuje wszelki reperacji”. Schylam się głęboko i pukam w okno. Z wewnątrz dostrzegam głowę Żyda z brodą, który objaśnia, że wejście do „zakładu” prowadzi przez podwórko i piwnicę. Na dół schodzi się wyślizganymi schodami bez poręczy, obok rur kanalizacyjnych i wychodka.
Piwnicę tę przerobiono na mieszkanie. Sześć „mieszkań” po obu stronach schodów. Wchodzę do drugiego z lewe i strony. Szewc patrzy nieufnie na dziwnego klijenta; zerknął na buty i podejrzenie wzrosło: licho wie co to za jeden – może znów komisja eksmisyjna? Stoję w drzwiach i początkowo trudno dojrzeć coś w głębi tej nory nawet w dzień oświetlonej małą lampką naftową. Stopniowo zaczynam rozróżniać poszczególne „sprzęty” tego wiecznego grobowca żywych nieboszczyków: warsztat szewski, umieszczony na podwyższeniu koło okna, łóżko i ceglaną kuchenkę.
Obustronne zakłopotanie powiększają jeszcze dzieci. Zaczynają wyłazić z różnych, zupełnie ciemnych kątów pojedyńczo, parami: jedno, troje czworo, sześcioro. Sześcioro dzieci! Obstępują mnie kołem, obserwując ciekawie smutnymi, starczymi oczami, które patrzą na świat zaledwie 3 – 10 lat – już nie jeden raz zajrzały głodowi w „oczy”. 

DNO NĘDZY
Czuję zdenerwowanie i lęk w pytaniu szewca: – co pan chce?
– Chciałem zobaczyć jak państwo mieszkają, żyją…
Szewc nie odpowiada. Kiwa głową zrezygnowany i patrzy zakłopotany w kierunku żony. Kobieta zbliża się do mnie odważniej. Odpędza dzieci i pyta poprawną polszczyzną – coś pan za jeden?
Po wyjaśnieniach poczułem w jej głosie ton jakby nadziei. Podsunęła stołek i rozjaśniła lampkę.
– Może pan nam potrafi wyrobić „kartkę” na węgiel… Niech pan spojrzy na ściany, są całe okryte śniegiem, a latem pleśnią… Dzieci chore, głodne…
Mówiła coraz szybciej, nerwowymi ruchami wskazując męża i dzieci. I potoczyła się wartka opowieść o piekle nędzy tragicznej, beznadziejnej, której dno leży już chyba po za sferą ludzkiego rozumu…
Mieszkają już w tej piwnicy od przyjazdu do Warszawy t. j. od 10 lat; prócz tej szóstki mają jeszcze troje dorosłych dzieci na prowincji, biednych tak samo jak oni; szewc Mełamed zarabia tygodniowo przeciętnie nie więcej niż 5 złotych, z czego 1,75 schodzi na komorne; za 3,75 (często i mniej) muszą wyżyć w ósemkę, żadne z dzieci do szkoły nie uczęszcza – nie mają żadnego ciepłego okrycia, w nocy zamarza nawet woda w kuble. Szczury, wielkości kotów, rzucają się w nocy na śpiących. Wszystkie sześcioro dzieci jest skrofulicznych, mąż ma astmę a ona sama, najdzielniejsza, zbierająca codzień na ulicy kawałki węgla i drzewa na opał – choruje od kilku już lat na ischias…

Żebracy przed wejściem do kościoła. Fot. Zdzisław Marcinkowski
Żebracy przed wejściem do kościoła. Fot. Zdzisław Marcinkowski


TAM JESZCZE GORZEJ…
Zaległa po tej żarliwej, smutnej wypowiedzi ciężka cisza. Przed moimi oczami wirowały nędzne, spuchnięte z zimna i głodu twarze szewca, jego żony i dzieci. Zapytałem:
– Nie zwracała się pani do jakiejś instytucji społecznej?
Kobieta machnęła zrezygnowanie ręką:
– Przecież nazywa się, że mąż rzemieślnik, nie jest przecież bezrobotny…
Rozpłakała się jakimś dziwnym, suchym szlochem.
– Żeby choć można było tym małym dać ciepło, my to już…
– A kto mieszka obok? – wskazałem ręką na ścianę.
Spojrzała na mnie swym smutnym spojrzeniem i rzuciła bez zastanowienia:
– Tam jest jeszcze gorzej! Mieszka tam jeszcze jeden szewc, Polak, któremu się powodzi jeszcze gorzej. Nasze mieszkanie jest przynajmniej środkowe.

A więc może być jeszcze gorzej niż u szewca Mełameda? Nie miałem już odwagi zajrzeć tam, spojrzeć jeszcze głębiej w bezdenną czeluść ludzkich cierpień i ludzkiej, nie – zwierzęcej wytrzymałości.
O pięć minut drogi od tego współczesnego piekła nic się nie dzieje specjalnego. Jeżdżą tramwaje, auta, dorożki. Palą się już jaskrawe neony, wystawy są oświetlone i życie posuwa się monotonnie w jednostajnym rytmie szumu kół i głośników radiowych.
Tylko w piwnicy nadal obumiera powoli szewc Mełamed, patrzący bezradnie na powolną głodową śmierć swoich sześciorga dzieci.

Czy jest on jedyny?

JAN OCHS.