W tygodniku „Tele Tydzień” (numer 45 z 7 listopada), ukazał się artykuł zatytułowany – Z warszawiakiem nie wygrasz!
Publikacja dotyczy projekcji filmu „Cafe pod Minogą”, prezentowanym na kanale TVP Kultura.
Opis znalazł się w rubryce „HITY DNIA”, co i owszem, jest miłym akcentem kierowanym w stronę „Homera warszawskiej ulicy i warszawskiego jęzora” – Stefana Wiecheckiego.
Tak pięknego i zasadnego porównania użył w stosunku do Mistrza wybitny poeta – Julian Tuwim.
Jako pasjonat Wiecha pochyliłem się z głębokim zaciekawieniem nad tekstem i … emocje niestety opadły, jak jesienny liść.
Po raz kolejny dziennikarska „wpadka”, w artykule znalazł się dość powszechny błąd!
Podeprę się odnośnym cytatem:
„Film jest adaptacją powieści piewcy kultury warszawskiej, czyli Stanisława Wiecheckiego Wiecha”.
Drodzy dziennikarze! Mam propozycję, może łatwiej Wam będzie zapamiętać!
I owszem, w ówczesnej Warszawie było wielu „Stefanów”. Jednak trzech pośród nich, z różnych względów dość dobrze się znało. Panowie utrzymywali ze sobą serdeczny kontakt, i jak to się kiedyś mawiało ”byli ze sobą w przyjaźni”.
Pierwszy to Stefan Wyszyński, dobry kolega Wiecheckiego z czasów wspólnej nauki w Gimnazjum Górskiego, późniejszy Prymas Polski.
Kolejny to Stefan Starzyński, nasz wspaniały prezydent miasta, wielki miłośnik twórczości Wiecha.
Trzecim z przyjaciół był sam Stefan Wiechecki.
I błagam, nie piszcie błędnie o „Stanisławie”.
Grzesiuk był jednak trochę później!
Do opisu filmu uwag generalnie nie wnoszę.
Choć słowo „cwaniaczek”, przy osobie Adolfa Dymszy, to kolejny lapsus językowy.
Zwrot pozbawiony historycznego uzasadnienia.
Przedwojenny „Cwaniak”, to był ktoś!
Osoba potrafiąca zadbać o siebie i o rodzinę. Pracowity, uczciwy, obrotny, skłonny do poświęceń, umiejący wybrnąć z każdej trudnej sytuacji.
To po wojnie „władzia ludowa”, na swój propagandowy użytek, wypaczyła znaczenie słowa. „Cwaniaczek” stał się kombinatorem, złodziejem, zakałą, alkoholikiem i wrogiem narodu. Tu powojenne „zdrobnienie”, absolutnie nie znajduje zastosowania.
Teraz słów kilka o realizacji filmu.
To w żadnej mierze nie była udana produkcja, a powstały film był skazą na literackim honorze Wiecha. Od perypetii związanych z przeciągającą się akceptacją scenariusza, poprzez brak zrozumienia pomiędzy Stefanem Wiecheckim i reżyserem Bronisławem Brokiem (Bronisław Kaufman), do fatalnej obsady Mokpopo Dravi w roli „Jumbo Szuwaksa”. Największy atut i cały urok postaci regularnego „warszawiaka w stroju żałobnem”, padł na samym starcie.
Reżyser nie przyjmował do wiadomości próśb i sugestii Stefana Wiecheckiego.
Zamiast studenta z Ghany, który słabo mówił w języku polskim i nie mógł posiadać zdolności posługiwania się gwarą warszawską, Wiech zaproponował kilka zdecydowanie lepszych kandydatur.
Jednym z potencjalnych odtwórców roli Jumbo mógł(!) zostać czarnoskóry szatniarz z kawiarni „Zodiak” przy Traugutta. Znał gwarę jak rodowity warszawiak, intonował i ozdabiał humorem język „Rodaków z Syreniego Grodu”.
Niestety, pan Brok wraz z „produkcją” byli twardzi jak skała, czyli formalnie obojętni na podobne sugestie. Filmowy Jumbo Szuwaks pozbawiony został największej wartości, wspaniałego brzmienia warszawskiej ulicy.
Po długotrwałych potyczkach z producentem filmu, powstał chyba „najsmutniejszy” felieton Wiecha. Tekst ukazał się w tygodniku „Przekrój” – 1957 r.
Oto króciutki fragment:
Jak nie powstał film „Cafe pod Minogą”
W wywiadzie zamieszczonym niedawno w prasie, zapowiedziałem, że mam zamiar zaatakować Film Polski, a ściślej jego zespół pod nazwą Iluzjon. Z racji „wykołowania” mnie jako współautora scenariusza filmu „Cafe pod Minogą”, opartego na mojej powieści pod tymże tytułem, drukowanej zresztą w Przekroju. Wykołowanie rzeczywiście nastąpiło. Zespół Iluzjon bowiem zamówił u mnie scenariusz, czytał i zatwierdzał go przez długie miesiące, zapłacił zań kilkanaście tysięcy złotych i wycofał się z realizacji pod pretekstem, że mu przestał się podobać.
To mi przypomina przedwojenną szmoncesową anegdotę, gdzie pan młody po kilkumiesięcznych konkurach i po dłuższym narzeczeństwie, nazajutrz po nocy poślubnej odsyła oblubienicę teściom, stwierdzając, że ma ona za duży nos. Do nocy poślubnej między mną a Filmem Polskim co prawda nie doszło, konkury jednak były dostatecznie długie, żeby mi się przyjrzeć.