Tempo pisania felietonów o gwarze, troszkę spadło. Nic w tym dziwnego. Materiał musi być na medal, a w moim komputerze poszukiwania zapisków do łatwych nie należą. Bajzel jak u cyganki w tobołku. Pełny miszmasz.
Proponuję odnaleziony szczęśliwie felieton, który napisałem w 2013 roku. Tematyka związana z Wolą, ale to mogło się wydarzyć w dowolnym zakamarku naszego miasta. Wszak jesteśmy narodem miłującym konie. Tekst starałem się utrzymać w klimacie języka dawnej Warszawy.
Statystycznie rzecz ujmując, koń cztery nogi posiada. Tak go matka w naturze obdarowała i koniec kropka.
Jednak życie potrafi figle płatać, wystawiać na szwank ogólnie przyjęte fakty. Szczególnie zaś, będąc po kilku głębszych na jedną nóżkie.
Był kiedyś koń, a detalicznie do sprawy podchodząc kobyłka. Zwierzę, które odwieczną teorię na pośmiewisko wystawiło, zadrwiło z naukowych wywodów.
Baśka miała na imię. Dumna, kasztanowej maści , z białą strzałką na wysoko uniesionej głowie. Jej widok przyciągał baczną uwagę znawców, a właściciela napawał nieskrywaną dumą.
Jej patronem był Walery, tak mu było z pierwszego. O drugim imieniu nigdy nie wspominał, miał dość słabą głowę. Będąc zaledwie po ćwiarteczce, daleko w opowieściach nigdy nie docierał.
Walerek i Baśka tworzyli wyjątkowo dobrany duet. Podobnego Wolska okolica jeszcze nie znała. Wytrwali w pracy, odporni na trudy, rozumieli się bez wielu zbędnych słów.
Znaczy się Baśka raczej małomówna była. Jednak Walery znał każde jej spojrzenie czy parsknięcie. Jak sam zresztą mawiał pośród znajomych smakoszy:
– Wolę mojej Baśki parskanie, niż inszej kobity trajlowanie.
I coś w tym było. Ferajna zgromadzona przy kufelku zasadniczo milczała, kiwając tylko potakująco głowami. Ot, niejeden ocierał się o podobne przypadłości. Samo życie.
Kasztanka znała każde słowo, spojrzenie czy gest swego patrona. Zaufała mu do tego stopnia, że był jedynym, który w chomąt i wędzidło mógł ją wyposażyć.
Kiedyś, gdy w cyrku jeszcze pracowała, podpatrywała inne konie w nauce i artystycznych ćwiczeniach. A choć to co robiła, po odkupieniu ze świata sceny, nie przypominało życia gwiazdy areny, pewne zachowania przyjęła jak swoje.
Wozak Walerek bardzo był zdziwiony, gdy pierwszego dnia po rozstaniu się ze sporą przy zakupie gotówką, typowy dla zwierzęcia zestaw chciał jej na łeb zarzucić.
Odwrócenie głowy, przenikliwe spojrzenie, krótkie parsknięcie i bums tralala. Nagły strzał kopytem w piersiowe klatkie. Rozległ się trzask jak uderzenie w wojskowy taraban, bolesny lot woźnicy i twarde lądowanie na sękatej ścianie stajni.
To był jasny sygnał. Zasadniczo coś tu trzeba będzie zmienić. Podniósł się z ziemi, chciał wydobyć głos, ale tylko cicho jęknął:
– Ożeż ty! W uzde szarpana pociągowa bestio. Albo ty, albo ja.
Doczłapał do zwierzęcia, jednak ponowne parsknięcie i trząchnięcie łbem, dało mu wyraźny znak. Kobyłka jest charakterna i jeździć po karku sobie nie da.
– Taka jesteś harda ? Czekaj, już ja cie obłaskawie … Spokojna twoja baśka.
Chwilę zastanowił się nad słowami, po czym z uśmiechem cicho zadecydował:
– Baśka ? No taaak ! Widzisz koński łbie, już znasz imię swoje. Od dziś jesteś Baśka!
Obolały wyczłapał się ze stajni, pozostawiając kasztankę w dość sporym zaskoczeniu.
Wracając następnego wieczoru z Młynarskiej, gdzie miał w nawyku kufelek jasnego przed snem wychylić, napotkał dobrego kolegę i sąsiada, Pana Antoniego. Ten jako doszczętny fachman, w końskiem obyciu mocno oblatany, po wysłuchaniu relacji skopanego Walerka, zawyrokował z miną znawcy czworonożnych zachowań.
– Wisz co Walery ! Idź ty do ciężkiej cholery z takiem podejściem. To klacz nie wałach, do niej konieczność bardziej po ludzku, z wyczuciem. Przecie to cyrkówka z salonowem obyciem, więcej okoliczności miała z areną, nie z batem, chomątem czy dyszlem. Klaruj jak formalnej kobicie, na spokojnie i bez nerwowości. Może to coś da, a może i nie. Ale wiesz jak to z pciom piękną, spróbować wyższa konieczność.
I tak od tamtej pory uczyli się siebie, wzajemnie. On mówił ciepło i bez nerw, poklepując czule po karku. Baśka słuchała bez protestu, bez kopnięć, bez rżenia i trząchania łbem.
Po kilku miesiącach tworzyli najbardziej zgrany zespół, nie tylko na Woli, ale i na sąsiadce Ochocie. Z czasem gościli nawet na śródmiejskich ulicach. Baśka na fest pojętną była.
Wspólna ciężka praca przyniosła stałe profity. Za pozyskane fundusze woźnica rozbudował wynajmowaną stajnię, dokupił nową platformę, nabył kolejnego konia i zatrudnił bratanka. Pozostał jednak wierny swojej Baśce.
Kobyłka miała osobliwe przyzwyczajenie. Gdy pod wieczór kończyli pracę, w drodze powrotnej zajeżdżali pod gastronom pani Gieni Majcherkowej przy Górczewskiej.
Baśka dostawała worek z pachnącem sianem, on płukał migdałek, mocno nadwyrężony całodziennem znojem. Wyborne Jasne piwo koiło trudy pracowitego dnia.
Kobyłka stojąc pod chmurką, okryta długą i ciepłą derką, ze spokojem futrowała smakowite końskie frykasy. Oznaka zadowolenia była dość szczególna. Podnosiła tylnie nogie, z daleka wyglądając jakby stała na trzech. No takie miała swoje babskie maniere.
Przechodząca obok, dobrze już podgazowana klejentela, często w głowę zachodziła. Jak koń o trzech nogach, może tak ciężko pracować?
Walerek, z miną dumnego pawia, opowiadał wtedy o tragicznem wypadku Baśki w cyrku, gdzie wcześniej pracującowała. O szalonem w zwierzęcej wściekłości krokodylu, który parola na końskie nóżkie zagiął. O treserze patałachu, który nijak zębatego stwora z obłędu wyrwać nie potrafił.
A wszystko to wydarzyło się krytycznego przedpołudnia, gdy gad potwornem uderzeniem ogona klatkie roztworzył, tercet mięszany linoskoczków poturbował, a opiekuna swego w depresję ciężkie wprowadził. W dzikiem zaślepieniu, oraz przy apetycie okrutnem, jednem kłapsnięciem odgryzł tylnie nogie kobyłce. Wszystkie cyrkowce goniły zbrodniczego potwora, on jednak ze zdobyczą w paszczy do klatki uciekł, i tak długo ogonem drzwiczki trzymał, aż schrupał ją w całości.
Słuchacze w napięciu brwi marszczyli, wąsa podkręcali, ze współczuciem ogromnem nad losem końskiem. Na sam koniec butelczynę żytnióweczki w podzięce stawiali. Za ludzkie serce Walerka wobec nieszczęścia zwierzęcia, i w kondolencji nad utraconą kobylą równowagą. Bo to coraz mniej ludzi na tem świecie, na cudzą krzywdę tak prawdziwie wrażliwych.
Po dodatkowych toastach za zdrowie Baśki, na pohybel morderczem krokodylom oraz inszem dzikiem bestiom, leguralny pion ciężko utrzymać było. Wytaczali się wszystkie zgodnie przed lokal, by pokłon przez los okaleczonej kobyłce złożyć. A wtedy … Dochodziła do głosu natura mężczyzny, będącego pod ankoholem .
– Czy ten bidny koń uciągnie taki sakramencko ciężki wóz?
– Eee … stawiam piątaka, że rady nie da.
– Pan dajesz piątaka ? Ja dyszkie stawiam, że prędzej pączków gorących narżnie, niż na metr z miejsca ruszy.
I tak od słowa do słowa ruszały zakłady, rzecz jasna skrzętnie nadzorowane przez Walerka, oraz znającą scenariusz resztę okolicznej ferajny.
Wozak z łezką w oku tłumaczył, że cierpi w żalu nieutulonem razem z Baśką. Ale dla jej dobra i tych paru złotych, które może wygra, na leczenie u fachowego weteryniarza wyłoży.
– Zwierzyno ty moja kochana ! Koniu pci nadobnej! Tak bestialsko nadwyrężona przez dzikie bydle w dzień deszczowy. Zrób to dla swojego Walerka, bo inaczyj żal mnie serce w konwulsjach rozerwie.
Cały pic polegał na tym, by worka z sianem i derki Baśce nie zabierać. Wytrenowali ten numer perfekt, a jej cyrkowa przeszłość bardzo się przydała.
Po czułym klepnięciu po zadzie i znajomym geście, kobyłka ruszała. Robiła to tak sprytnie, że nikt nie widział zasłoniętej nogi.
Słowo droższe pieniędzy. Ferajna becelowała obstawione fundusze, a flota trafiała do opiekuńczego Walerka. Ciemno już było, wzrok po kilku głębszych. Psota zawsze się udawa.
Licznie zebrani kumple boki zrywali. Zaś Walerek, dumny ze swej pupilki, inkasował co jego,
i z przymrużonym okiem zapraszał kumpli do środka.
Na rozchodniaczka. Bo noc już ciemna, a Baśkie trza jeszcze formalnie oporządzić.
Autor: Janusz Dziano