„Świąteczne obyczaje na Czystem lat 60. we wspomnieniach redaktora Janusza Dziano.”
Nadchodząca Wigilia świąt Bożego Narodzenia, to okazja do wspominek o czasie magicznych zdarzeń.
Skąd ta magia zapytacie ? Świąteczne zdarzenia polegały na tym, że w domu gościły produkty na co dzień nieobecne. Czasem widywane jak meteor śmigający po niebie, lub jak astrachański kawior czy tłuściutki, wędzony węgorz w WSSie na Skierniewickiej. Z rzadka, lub zasadniczo absolutnie wcale.
W bezkresnym oceanie szarości, potrafiliśmy cieszyć się każdym, nawet najmniejszym drobiazgiem. Dla dzieciaków były skarby cenniejsze niż futbolówka, celna proca, wyczynowy nóż typu „Finka”, czy wełną przetykana ołowiana „Zośka”.
Pierwsza magia – świąteczna choinka. Jej intensywny zapach, kolor, tysiące igiełek i błyszcząca wśród gałązek żywica. Czarodziejskie drzewko, pod którym główny sprawca dziecięcej radości, Świętym Mikołajem zwany, niespodziankami różnej maści w prezencie nas obdarowywał. Oczywista sprawa, że nie co roku ten Mikołaj miał odpowiednią ilość funduszy, tak potrzebnych do zaspokojenia naszych niewąskich oczekiwań, ale … Takie czasy byli, nawet dla Świętego. On pewnie by chciał. Na zakup symbolu świąt udawałem się z Mamą. Ojczulka więcej w domu nie było jak był, taką miał pracę jako warszawski taksówkarz. Trafić ładne drzewko, to nie było takie hop siup bus tralala. Jak kto przyfilował dowózkę, to przynajmniej wybór w choineczkach posiadał. Później brało się co w rękę wpadło, ale radość też była przeogromna.
Po drzewko jeździliśmy na ulicę Żelazną, pomiędzy Grzybowską a Łucką. Tam za dawnym browarem Kijoka był placyk, na który okoliczne wozaki dowoziły cudownie lasem pachnący iglasty asortyment.
W jedną stronę, z Bogiem sprawa. Czerwoniakiem można było podjechać.
Droga powrotna to już insza okoliczność, bez sanek ani rusz.
Bo jak z takim wymiarowem drzewkiem w komunikacje się fasować ? Nieporęcznie i gałązkie złamać można.
Dość spory kawałek sam ciągnąłem sanie ze zdobyczą. Autobusem to były trzy lub cztery przystanki.
Ale emocje i frajda gwarantowane.
Niech mijani po drodze ludzie filują, jak dorodne i cudnej urody drzewko do domu jedzie.
Druga magia – Święty, Mikołajem zwany.
W zależności od tego ile przychówku kamienica posiadała, sąsiady ustalały zaszczytny obowiązek pomiędzy sobą. Bo rok po roku dubleta nie można było uskuteczniać. Musiał być kto inny, dzieciaki pamiętają.
Raz był przypadek taki, że wybrany na ten chwalebny występ sąsiad akuratnie dwa przednie stracił. To reputacje świętego na szwank mogło wystawić. Resztę sąsiadów, pci do tego zajęcia odpowiedniej, dzieciarnia już na szerokim rozkładzie miała.
Ale co parafia to parafia. Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko trudne i trudniejsze.
W pobliskiej kamienicy przy Płockiej, chętny na podmiankę się znalazł.
Kobitki uważnie gościa lustrowały, bo co nowe portki to nie stare, a na nowinki zawsze wrażliwsze były.
Dzieciaki wniebowzięte obecnością świętego, a starszyzna … no cóż. Sposobność na okolicznościowe przetarcie kielonków wykorzystać mogła.
Magia z trzecim numerkiem – słodycze maści wszelakiej.
Zamorskie frukty, czarodziejskim zapachem i smakiem kuszące.
Musiał się nachodzić ten bidny Mikołaj. Takie luksusy to jedynie na Polnej lub Bazarze Różyckiego. W okolicznych sklepach bywały, jednak w dość podłym gatonku.
„Delikatesy”, na Wolskiej przy Płockiej, czasami „rzucały” dobra niecodziennego spożycia. Ale nasze rodziciele, zupełnie jak ten Mikołaj, z funduszem na bakier i w kolejkach stać czasu nie miały.
Każden jeden szanujący się Warszawiak, przed świętami uszami wspomaganie łapał. Bo na świątecznem stole i na choince ,słodyczy i frykasów dla dzieciaków brakować nie mogło.
To wszystko na miarę osobistego pugilaresa, starannie przykitranych zaskórniaków, lub w przypływie premii z zakładu pracy.
To też wiszące na choince kolorowe cukierki w kształt sopli robione, orzechy, pomarańczki i mandarynki, w aliganckie bibułkie przystrojone. Wytrwale wystana Mięszanka Czekoladowa od Pana Wedla, Ptasie lub Rajskie Mleczko, czy nawet zdobiona puszka z landrynami.
Mmmm … to był cud mniód tych wspaniałych, szczególnych dni.
Choć nikt z dzieciarni tak na prawdę nie wiedział, ile zachodu i wyrzeczeń to kosztowało naszych kochanych najbliższych, to w głębokiej skrytości serducha czekał na taką okoliczność.
Przy okazji wspomnę moich sąsiadów z Woli.
Każde z sąsiedzkich mieszkań było jak drugi dom. Ciocie i wujaszków mieliśmy przez ścianę, pięterko wyżej lub niżej, bez znaczenia.
Kochani ludzie, ciepli i serdeczni dla pędractwa.
Zupką, choćby „na gwoździu”, zawsze obficie nakarmili. Nos wytarli, rozbite kolano sprawnie opatrzyli, przytulili w chwilach dziecięcych niepowodzeń.
Przy okazji świąt zawsze o nas pamiętali. Z serdecznością i przytulasem dobrocią otaczali.
Ech … Wspaniali ludzie, taka dawna Wolska rodzina.
I ostatni, chyba najważniejszy element rodzinnego i sąsiedzkiego spotkania. Wieczorna wieczerza.
Małoletnie w oknie jak te szpaki na drzewie, w oczekiwaniu pierwszej gwiazdki oczęta wypatrywały.
Mamy, ciocie i babcie w kuchni, na przygotowania do wieczerzy i ogień pod fajerą baczenie zwracały. Ojcowie, wujkowie i dziadkowie, spowici w kłębach dymu z cygaretów. Mocno skupieni na końcowych ustaleniach przed obowiązkową Pasterką.
Tego wieczora, z kubełkiem pod śmietnikiem, koleżków z domu spotykałem.
Każdy z nas na Mikołaja już czekał. Były nadzieje i skryte pragnienia, chęć zaimponowania ferajnie wyjątkowym podarunkiem.
Śmieci w Wigilijny wieczór w domu być nie mogło. Taki zwyczaj i obyczaj.
Wreszcie pojawiała się gwiazdka, upragniony znak do świątecznej wieczerzy.
Kobitki aligancko odprasowane, wyfiokowane, perfiumem pachnące. Panowie pod krawatami i w garniakach. Dzieciarnia po ostatecznym rąk przeglądzie, czyste jak rzadko kiedy.
Wspólnie zasiadaliśmy do wigilijnego stołu, udekorowanego najlepszym białym obrusem. Docenionego na tę okoliczność wyjątkową zastawą i sztućcami Firmy Gerlach. Wszystko to w asyście sianka i pustego nakrycia dla zagubionego wędrowca. Niezmienne od lat symbole, zapisane w tradycji naszych przodków.
Wreszcie opłatek i życzenia.
Najstarsze w pierwszej kolejności opłatkiem się łamali. Bo szacunek dla wieku być musiał. Zaraz potem młodsze pokolenia i na końcu my, dzieciarnia.
Wszystko w niezmiennej kolejności.
Serdeczne uśmiechy, ciepłe życzenia w miłość i radość wpisane.
Bo przecież przeżyliśmy wspólnie kolejny rok, a to było najważniejsze i najcenniejsze.
Pod sufitem unosił się zapach grzybków, kapustki z grochem, smażonej rybki i obraz złotem zarumienionych pierogów.
Obowiązkowo kompocik z suszonych owoców. To wyższa konieczność dla poprawy strawności świątecznych specjałów, a także dla skutecznego „wydechu” w dniach kolejnych.
W dziecięcych oczach błyskało skrywane oczekiwanie na Mikołaja.
A gdy już podarkiem obdarował, eksplodowała radość z upragnionego prezentu.
Na choince migotały świeczki w lichtarzykach, w ich blasku odbijały się w bombkach nasze radosne buziaki . Wiele z dekoracji pamiętało okupacyjne dzieciństwo mojej Mamy.
Całość uzupełniał „anielski włos”, kolorowe papierowe łańcuchy, smużki „śniegu” z waty i szyszki na kolorowych nitkach,wytrwale zbierane w parku Sowińskiego.
To była największa magia tych świąt. Obrazy na trwałe w pamięci zapisane.
Nad ranem dobiegały śpiewne głosy utrudzonych wędrowców. To okoliczni sąsiedzi niespiesznie powracali z obowiązkowej Pasterki.
Głośne kolędowanie przedstawicieli męskiej części naszego domu. Może nie zawsze zgodne z obowiązującą tonacją, ale wiadomo … Była zima, więc rozgrzać się to siła wyższa.
Tradycja i dobrosąsiedzki obyczaj to pierwsza hipoteka. Charakterna Parafia, więc obowiązkowo gotowość utrzymuje.
Nikt nikogo po drodze na samotność skazywać nie myślał.
Razem wyszlim, to i razem wrócim.
Choć chwiejne cumowanie w domowych pieleszach do łatwych nie należało.
Nawet spotkany gdzieś po drodze Pan Władza, w te dni z uśmiechem i wyrozumiałością głową tylko kiwał.
„W wigilię to i milicja ludzkim głosem gada” – życzliwie i z uśmiechem komentowali sąsiedzi.
Taki szczególny czas, magia grudniowych świąt.
My dzieciarnia obowiązkowo gardziołka w okoliczność i tradycje też wpisać chcieliśmy. I choć na porannej mszy, a nie po ciemnej nocy, to głośno i zgodnym chórem pod niebiosa śpiew się wznosił:
„Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony. Ogień krzepnie, blask ciemnieje. Ma granice – Nieskończony; Wzgardzony, okryty chwałą, Śmiertelny Król nad wiekami! A Słowo ciałem się stało, i mieszkało między nami”.
Rzecz jasna jak co roku, musowo było wrzucić pieniążek do jednej z ulubionych skarbonek Trzech Króli. W podzięce za dar kiwających głowami.