Warszawa…
To ponad milion ludzkich egzystencji, które nie tylko pracują i bawią się, ale także jedzą. To ponad milion nie tylko ludzkich dusz, ale i ciał, które trzeba ubrać. Zaledwie część ogółu mieszkańców stolicy czerpie żywność ze składów i sklepów w śródmieściu i ubiera się w magazynach na Marszałkowskiej, Bielańskiej, Długiej…
Znaczna część jada produkt, kupiony na straganie, ubiera odzież, nabytą na targowisku.
Jeźdźmy na „Kercelak”.
Niegdyś był „sławny”. Jeszcze za czasów okupacji niemieckiej wrzał od życia, roił się od tłumów sprzedawców, kipiał tumultem nabywców. Dziś „Kercelak” umiera. Powoli. Stopniowo. Lecz z każdym miesiącem traci „swój charakter” i „swą indywidualność”. Dawniej, przed laty „na Kercelaku”, bywała nie tylko „granda”, lecz i ci, których zmuszała iść tam bieda.
Między Lesznem i Wolską, wciśnięty pomiędzy Okopową „marnieje” dawny „bazar” na świnki morskie i gołębie, jak i na zużyte obuwie i wycerowane marynarki.
– Na „Kercelaku” wszystkiego można dostać!
Jednakże? – nic nowego… Nie wszystko z… „najuczciwszego źródła”… Tu sprzedający, zarówno jak i kupiec, nie zawsze lubią „policji prosto w oczy spojrzeć”. Przeciwnie w miejscowym „handlu” obowiązuje jako „dobry ton” i „poufność”!
Ledwieś dostał się tutaj, gdy patrzysz? Cień sunie chyłkiem obok i zbliżywszy się nagle, szepce kusząco:
– Platery, proszę ja dziedzica!… Dwa tuziny „nożów” i tyleż „łyżków”… Taniutko! Po cenie kosztu…
– To znaczy?
Z głębi z pod powiek tryskają dwie płochliwe źrenice:
– A jakieś frajer chciał? Wiadomo że… Dlatego za pół darmno!
„Oficjalnie” sprzedawane są tu stare trzewiki i kiszone (jak na teraz!) ogórki. Poza tem: „skarpetki najmodniejsze po złotemu za parę”, ograne płyty gramofonowe, nieco połatane „ineksprymable”, kapelusze męskie i damskie (mało używane!), sztuczny „kwiat pomarańczowy” na ślubne wianki…
Na wstępie na „Kercelak” wita cię wzrok zdumiony tych ludzi, którzy jakby „w ten bruk wrośli od lat” i dziwuje się:
– Po co tu wlazł? Na pewniaka ajent!
Stosunek „tutejszych” do intruza, który ośmielił się wtargnąć na „Kercelak”, jest jakby muśnięcie aksamitu układności, pod którym wyczuwasz to, co w gwarze przedmieścia zwykło zwać się „majchrem!”
Jeden gest nieostrożny a…? Obyś nie żałował wędrówki na Wolę, która mimo „kultury”, kroczącej od śródmieścia, jest jak drapieżny zwierz, w każdej chwili gotów do skoku, do żywego gardła!
– Te… facet! Gołąbki se kup pan! Śliczne!
Kupisz? Nie radzę! Te ptaszęta Boże, wyćwiczone są przedziwnie. Dziś je nabyłeś, nakarmiłeś, uchuchałeś, wreszcie po tygodniu czy dwóch wypuściłeś na świat.
– No, chyba teraz nie uciekną!
Diabła tam! „Zwiały”! Gdzie ich szukać? Oczywiście na „Kercelaku”. Ptaszyny przemiłe znowu gruchają sobie w klatkach sprzedawców i, niewdzięczne, ani spojrzą na ciebie!
– Panie! Panie, wszak to moje „cipulki”!
Ściśnięte pięści suną pod twoje „powonienie” a ktoś tam od niechcenia:
– Pańskie? To spróbuj je odebrać! Jeśli ci cała głowa miła!
Naturalnie? Rezygnujesz. Z tyłu za tobą niejeden głos „rechocze” radośnie.
Na drugi raz nie bądź głupi! Te gołąbki ze trzydzieści razy były sprzedawane i wracały do handlarza.
Wśród „atrakcji” kercelakowskich na pierwsze miejsce iść winny ogórki. Całe stosy ich leżą na deseczkach „po 15 groszy za parę”. Co chwilę, ta lub owa jejmość pieści je miłośnie „w ręcach” i oblewa „sosikiem”, żeby „nie zwiędli”. Taki ogórek, nabyty w przejściu uprzyjemnia przechodniowi czas, np. w czasie kupowania „literatury pięknej” na straganie w sąsiedztwie. Możesz nim także zagryźć „pączka”, smażonego w oleju, lub przegryźć „kilonek mocnej”, roznoszonej pod połą „życzliwej marynarki” przez wędrującego „handlarza-restaurację”.
W ogóle?
Na „Kercelaku” niema takiej rzeczy, której byś tu nabyć nie mógł. Jeśli nie skuszą cię „perfony” z koszyka niewiasty o fioletowym nosie, to możesz tu dostać pawie, oryginalne, prawdziwe, bodaj czy nie „rodzone” w Łazienkach Królewskich… Możesz otrzymać… wędkę „najlepszą na wiślane kiełbie” i „świeżutkie płucka cielęce”, przez pół dnia noszone po targu, na kiju…
W „intermediach”, gdyś nabył już „frak” i „kapcylinder” (jeśli np. masz zamiar założyć zakład pogrzebowy, lub zostać stangretem ślubnym!), możesz „zważyć się za jedyne pięć groszy”, lub „sfotografować po cenie przystępnej”. Jeśli zechcesz, a masz chwileczkę czasu, to wypada, żebyś zaszedł do „kawiarni”. Stragany otwarte „od przodu” nęcą tam „samowarem”, jak w Tule, lub w Samarze, a „arbatki” możesz napić się z cukrem „w prykusku”…
Żądni „silnych wrażeń” mogą tam być świadkami popisów zręczności. To kosztuje zaledwie 10 gr.! Na znak, żeś gotów tę cenę uiścić, wytrawny kuglarz chwyta, co złapie pod ręką, np. stół (odnowiony!) o trzech nogach i stawia go sobie na nosie. Publiczka wali takim „zręcznościom” brawo, aż się stragany trzęsą ze strachu, a panie przekupki zanoszą od radosnego uznania:
– Bo też i zgrabny jest choroba, jak sam anioł!
Takim jest „Kercelak”, ów „wielki targ na wszystko”, na którym ponad szyldy i szyldziki, ponad zachętę do kupna i swoistą reklamę, wybija się rozważne ostrzeżenie:
– Pilnuj się, byś nie kupił – kradzionego!
Julian Podolski, “Na Kercelaku” z cyklu “Targowiska Warszawy”
KURJER WARSZAWSKI, 1929 No 208 / 1 sierpnia