Strona główna KULTURA Ocalić od zapomnienia

Ocalić od zapomnienia

Stefan Wiechecki (z lewej strony) na scenie Teatru Popularnego - 1925 r. Fot. Zbiory spadkobierców pisarza
Stefan Wiechecki (z lewej strony) na scenie Teatru Popularnego - 1925 r. Fot. Zbiory spadkobierców pisarza

O kolorycie i fenomenie sceny na Woli, a także wyjątkowej Wolskiej publiczności, wspomniał w swym reportażu Tadeusz Dołęga-Mostowicz na łamach Rzeczpospolitej z 2 lutego 1925 roku.
Autor opisuje sceny z wystawienia w Teatrze Popularnym sztuki autorstwa Leona Urwancewa.


U zbiegu ulic Wolskiej i Młynarskiej egzystuje nie tyle świątynia sztuki, ile placówka kultury – Teatr Popularny. Jest on własnością p. Stefana Gozdawa – Wiecheckiego, który jako dyrektor, kierownik literacki i kierownik artystyczny, a czasami i reżyser, boryka się z trudnościami finansowymi przedsiębiorstwa, zawsze przecie zależnego od grymasów szanownej publiczności. A ta jest wszędzie jednakowa. Czasem najlepiej przygotowana sztuka robi klapę z niewiadomych powodów, a rzeczy mierne cieszą się doskonałym powodzeniem.
Cóż wystawia Teatr Popularny ?

Narożna kamienica Wolska 32 Młynarska 3 w 1938 roku Fot. Archiwum Państwowe
Narożna kamienica Wolska 32 Młynarska 3 w 1938 roku Fot. Archiwum Państwowe

– Mamy bardzo urozmaicony repertuar – mówi p. Wiechecki – dawaliśmy „Kościuszkę pod Racławicami”, „Wierną kochankę”, „Ponad śnieg”, „Na Kercelaku”, „Obronę Częstochowy”, obecnie gramy „Tajemnicę żony prokuratora”, t.j. „Wierę Mircew”. Niedawno zeszła z afisza „Bitwa pod Wolą”, którą przerobiłem z ”Bema” Gąsiorowskiego. Widzi więc pan, że próbuję wystawiać zarówno rzeczy poważne jak i drobiazgi.
– Cóż się cieszy największym powodzeniem u wolskiej publiczności ?
– Wodewile, revuetki … ot „Na Kercelaku” na przykład. Dziś, jak pan zauważył, „puchy”.
– Może źle pan wybrał tytuł. Prokurator, to dla wielu bardzo nieprzyjemna osobistość.

Trzeci dzwonek. Oglądam widownię. Na 600 miejsc około 200 pustych. Mężczyźni w czapkach. Wszyscy w paltach, bo zimno jak w lodowni. Ale ożywienie, śmiechy, rozmowy, zapach mandarynek.
Po dłuższej chwili szanowna publiczność rozpoczyna energiczną kanonadę, wybijając swe zniecierpliwienie obcasami o podłogę. Po pięciominutowej takiej uwerturze, kurtyna poszła w górę.
Grali … no nieźle. Widownia jednak była zachwycona. Każdy mocniejszy akcent aktora odbijał się na jej nerwach dla uważnego obserwatora prawie dotykalnie. Widzowie przez te kilka (aż cztery) godzin żyli akcją sztuki. Widziało się mandarynki i butersznyty, które w pół drogi do ust się zatrzymywały, a kiedy Wiera zabija kochanka, naraz z kilku miejsc odzywają się głosy aprobaty :

– Tak mu i trzeba, takiemu synowi !
– To ci morowa baba !

W ogóle publiczność ekspansywna, „wdzięczna” jak mówią aktorzy.
Największe jej zainteresowanie wzbudziła … kolacja na scenie.

– Te, Antek, czy oni naprawdę ją ?
– No, nie widzisz – bipsztyk.

W drugim rzędzie, tuż za mną przyciszony głos dziewczęcy :

– Ale chlają gorzałę, jak świnie !
– Eee, i panna Felcia tyżby się napiła, co ?
– Chyba wiszniaku …

Wynosi się z całości miłe wrażenie, że się przez pewien czas trzymało rękę na pulsie ludzi żyjących jedną myślą dyktowaną przez autora sztuki. Zresztą i sama sztuka była grana, no … nieźle.
T.M.

Źródło: Zasoby Biblioteki Cyfrowej – polona.pl