Strona główna Blog Strona 42

Choinka, Mikołaj i coś jeszcze.

0
Choinka, Mikołaj i coś jeszcze.
Świąteczna karta pocztowa z 1930 r. Fot. polona.pl


Nadchodząca Wigilia Świąt Bożego Narodzenia, to okazja do wspominek o czasie magicznym i jedynym takim w całym naszym życiu .

Dlaczego magicznym zapytacie?

Bo magia tego święta polegała na tym, że w domu pojawiały się elementa na co dzień nieobecne, lub widywane jak meteor na niebie czy kawior w WSSie. Z rzadka i przez krótką chwilę.
Zadziwiające było to, że potrafiliśmy cieszyć się każdym drobiazgiem. Dla dzieciaków to skarby cenniejsze niż futbolówka, celna proca, ołowiana „Zośka” czy dobry scyzoryk.


Pierwsza magia – to świąteczna choinka.

Jej wyjątkowy zapach, kolor, tysiące igiełek i błyszcząca pośród gałązek żywica.
Czarodziejskie drzewko, pod którym to główny sprawca dziecięcej radości – Świętym Mikołajem zwany – niespodzianki różnej maści w prezencie nam zapodawał. Oczywista sprawa, że nie co roku ten czarodziej miał odpowiednią ilość funduszy na zaspokojenie naszych niewąskich oczekiwań ale … Takie to były czasy, nawet dla Mikołaja. On pewnie by chciał.

Na zakup tejże szlachetnej rośliny udawałem się z moją Matulą. Ojca więcej w domu nie było jak był, taką miał pracę. Warszawski taksówkarz w służbie MPT i miejscowej ludności.
Zdobyć wyjątkowo ładną choinkę to nie była prosta sprawa. Jak kto trafił na „dowózkę”, to przynajmniej wybór w chojakach posiadał. Później brało się co w ręce wpadło i też była radość ogromna.

Sprzedaż choinek w Warszawie.   Fot. NAC
Sprzedaż choinek w Warszawie. Fot. NAC

Ja z Matulą chodziłem na ulicę Żelazną, pomiędzy Grzybowską a Łucką. Tam, za dawnym browarem był placyk, na który przedsiębiorczy wozacy dowozili platformami świąteczne drzewka.
W jedną stronę, z Bogiem sprawa, czerwoniakiem można było podjechać, lecz w drodze powrotnej to już tylko sanki wspomaganie dawały. Bo jak z takim wymiarowym drzewem w komunikację się pasować? Nieporęcznie i gałązki połamać można, a każda bezcenna. Ale to już pestka z dyni w ciepłem mleczku moczona. Niech małoletni kumple filują, jak wielkiej urody drzewko do domu jedzie, ile miejsca pod nim dla prezentacji Mikołaj uskutecznić może.

Drugą magią był rzecz jasna sam Święty, Mikołajem niezmiennie zwany.

W zależności od tego ile przychówku kamienica posiadała, sąsiedzi wspólnie ustalali kto danego roku zaszczytną rolę ma odegrać.
Raz się zdarzyło, że wybrany na ten chwalebny występ Wujek Tadzik, akuratnie dwa górne przednie stracił, przez co reputację świętego na szwank mógł wystawić. Resztę sąsiadów – pci do tego zajęcia odpowiedniej – dzieciarnia już na szerokim rozkładzie miała. Ale co parafia to parafia. Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko trudne i trudniejsze.
Z pobliskiej kamienicy na Skierniewickiej chętny się znalazł i było cacy … A pod kilkoma względami nawet lepiej. Kobitki oczętami za „nowym” strzelały, bo co „nowe portki” to zawsze ciekawsze od „starych” kalesonów. Dzieciaki wniebowzięte obecnością świętego, a starszyzna sposobność do skutecznego „przetarcia szkła” wykorzystać mogła.

Wigilia w Warszawie 1926 rok. Fot. NAC
Wigilia w Warszawie 1926 rok. Fot. NAC

Magia numer trzeci – łakocie słodyczą wabiące, oraz egzotyczne owoce.

Takie specjały to jedynie na Bazarze Różyckiego do regularnego nabycia możliwe.
W popularnym „Delikatesie”, na Wolskiej przy Płockiej, bywały słodkości oraz wszelkie dobra niecodziennego spożycia. Ale nasi rodzice, podobnie jak ten Mikołaj, za wiele floty na takie cudeńka przeznaczyć nie mogli.
Za to w święta … To już insza sprawa.
Ten czas swoim „kodeksem” w okoliczność się pasował.
Każdy jeden szanujący się Warszawiak uszami wspomaganie łapał. Bo na świątecznym stole i na choince, słodyczy czy inszych frykasów dla dzieciaków brakować nie mogło . Skromnie, bo na miarę własnego portfela lub przedświątecznej premii z zakładu pracy.

To też wiszące cukierki w kształt sopli robione, otulone kolorowym „sreberkiem”, pomarańczki, mandarynki, Mieszanka Firmowa od Pana Wedla … mmmm … To był cud miód tych wspaniałych, niezapomnianych chwil.

Choć nikt z dzieciarni tak na prawdę nie wiedział, ile „zachodu” i „roboty po fajrant” to wszystko kosztować mogło, w skrytości serducha czekał na świąteczną niespodziankę.

Rodzina przy Wigilijnym stole Warszawa 1934 r.   Fot. NAC
Rodzina przy Wigilijnym stole Warszawa 1934 r. Fot. NAC

Przy okazji wspomnę o dawnych, cudownych sąsiadach.

Mieszkania „z boku, niżej, wyżej”, to był nasz drugi dom. Ciotki i wujków mieliśmy pod ręką, a w pobliskich rejonach też by się znalazło. Wspaniali, kochani i serdeczni ludzie. Zupką nakarmili, nos wytarli, rozbite kolano sprawnie opatrzyli. Przy okazji świątecznych okoliczności zawsze o nas pamiętali. Choć po landrynce czy ciasteczku, to musowo obdarować chcieli. Ech … Pozostały tylko cudowne wspomnienia.

I ostatni, najważniejszy element tych szczególnych chwil. 

Wieczorna kolacja z rodziną i bliskimi.

Małoletnie w oknach jak szpaki na krzaku, w oczekiwaniu pierwszej gwiazdki oczęta wytrzeszczały.
Mamy, Ciocie i Babcie na przygotowania do wieczerzy i ogień pod fajerą baczenie miały. Ojcowie i Dziadkowie w kłębach dymu z cygaretów, w ważnych ustaleniach przed obowiązkową Pasterką.

Tego wieczora z koleżkami pod śmietnikiem się spotykałem, bo śmieci w Wigilijny Wieczór w domu być nie mogło. Taki zwyczaj i nie ma zmiłuj.
Wreszcie pojawiała się gwiazdka, upragniona oznaka świątecznej wieczerzy.

Kobitki elegancko odprasowane, perfiumem pachnące. Panowie pod krawatem i w garniturach, w wyglancowanym obuwiu. Dzieciarnia po ostatnim rąk przeglądzie, czyste i przejrzyste jak rzadko kiedy.
Wszyscy zasiadali do stołu zasłanego bielutkim obrusem, z siankiem i jemiołą, wedle starej tradycji naszych przodków.
Następnie opłatek, życzenia i głośna kolęda.

 Najstarsi w pierwszej kolejności, potem średniaki i my, dzieciarnia. Wszystko w niezmiennym od lat obyczaju, w miłości i radości, że przeżyliśmy wspólnie kolejny rok.

Oczekiwanie na Mikołaja i szalona radość z podarunków. Bombki na choince, pamiętające młodość mojej Mamy. Kolorowe łańcuchy, własnoręcznie w przedszkolu na Działdowskiej klejone, blask płonących świeczek i smużki śniegu z waty na świerkowych gałązkach.

Święty Mikołaj i prezenty w Centralnym Domu Dziecka 1957 rok. Fot. NAC
Święty Mikołaj i prezenty w Centralnym Domu Dziecka 1957 rok. Fot. NAC

To była największa Wigilijna Magia, tak trwale w pamięci zapisana.

Na drugi dzień dzieciarnia pędziła do kościółka na Karolkowej. Tam musowo było pokłonić się Bożemu Dzieciątku i Maryjce, a także samo szopkę odwiedzić, w której na świat ten zawitał.

Po drodze mijaliśmy niedobitki wracających z dość „okrężnej” Pasterki przedstawicieli męskiego składu naszej ulicy. Często będących „pod świątecznym gazem”, ale na wesoło, z humorkiem i ze śpiewem na ustach:

„Bóg się rodzi, moc truchleje …”

Wiadomo! Ferajna w obowiązkowej sztamie gotowość utrzymuje, nikt nikogo po drodze na samotność skazywać nie będzie. Razem wyszli to i razem w domowe pielesze powracają.

My najmłodsi, obowiązkowo swoje głosy w okoliczność i tradycje też wpisać chcieliśmy. I choć na porannej mszy, a nie po ciemnej nocy, to jednako głośno i zgodnym chórem z dziecięcych gardeł pieśń płynęła:

„Chwała na wysokości, chwała na wysokości, a pokój na ziemi …”

Rzecz jasna jak co roku, musowo było wrzucić „rybaka” do jednej z ulubionych figurek Trzech Króli, kiwających w podzięce za dary królewskimi głowami.

Nawet spotkany po drodze „Pan Władza” z uśmiechem i wyrozumiałością głową pokiwał.
„W wigilię to nawet milicja ludzkim głosem gada” – komentowali sąsiedzi.

Taki to szczególny czas.

Na gwiazdkę dla pętaczków

0
Na gwiazdkę dla pętaczków
Dziecko handlujące starzyzną na Kercelaku. Fot. Archiwum własne.

Przedświąteczna draka rodem z Kiercelaka – felieton Stefana Wiecheckiego Wiecha.

Było krucho z funduszami, fakt. Wszechświatowy kryzys, bezrobocie, wiadoma sprawa. Człowiek dwoił się i troił by zagwarantować rodzinie, a dzieciakom w szczególności, chwilę świątecznej radości i bezcennego uśmiechu. Wyczekiwanym przez najmłodszych symbolem świąt była choinka, czy choćby kilka gałązek w skromnej dekoracji. To była ta wyjątkowa magia świąt i czar, którego nie mogło zabraknąć przy Wigilijnym stole.

Sierociniec dla najmłodszych w pobliżu Kercelaka. Fot. polona.pl
Sierociniec dla najmłodszych w pobliżu Kercelaka. Fot. polona.pl

Przedświąteczny handel rządził się swoimi prawami. Kercelak pękał w szwach od pachnących zielonością drzewek, mieniących się w słońcu ozdób, wyjątkowych i aromatycznych frykasów, oraz niezliczonych dodatków do tradycyjnych potraw.

A dzieciaki?

Większość mogła tylko popatrzeć i pomarzyć. Może w nieodległej przyszłości nadejdą lepsze chwile, gdy dom i rodzinę stać będzie na spełnienie skrytych westchnień maluczkich.

Wigilia w 1926 roku.   Fot.  Zbiory NAC
Wigilia w 1926 roku. Fot. Zbiory NAC

O tym opowiada w poniższym felietonie nasz Wolski Rodak, Stefan Wiechecki Wiech. Serdecznie zapraszam na świąteczny Kercelak z lat trzydziestych.

(…) Mularz przyzwyczajony za to i za tamto w zimie się łapać. Na Boże Narodzenie choinkamy się handluje, na Wielkanoc znowuż baranki odchodzą i jakoś musi być. Chociaż o wiele o mnie sie rozchodzi, to do handlu sie nie kwalifikuje, za miętkie serce posiadam. Na przykład pare lat temu nazad z koleżką niejakim Żebroszczakiem postawiliśmy na Kiercelaku wagon choinek. Zbytu nie było, bo do cholery i troche tego towaru do Warszawy ludzie nasprowadzali, toteż cięte byliśmy z Żebroszczakiem niemożebnie. Kupujących nie widać, ale za to dzieciaków cała kupa przy nasz stoi. Obciuchane to, nagie i bose, ale aż jem sie oczy do krzaków święcą.
– Tu bym anioła – mówi jeden pętaczek do drugiego – powiesił, a tu znowuż Alechrysta na osiołku.
– Ale nie będzie u nas w tem roku choinki, bo tatuś nie robi już pół roku – nadmienia drugi.
No, to miałem ich słuchać i Greka udawać ?
– Mata, chłopaki – mówie – choinkie i zmiatajta do domu.
Złapałem spory krzak i wręczam go dzieciakom. A koleżka Żebrowszczak do mnie z pyskiem, że bebechy do tego handlu dołożemy, a jeszcze najładniejszy starodrzewek za darmo rozdaje, i dawaj mnie sobaczyć.
No to ma sie rozumieć, wyszłem z nerw, wziełem dzieciaków za ręce i ide z niemy naprzeciwko do straganu, srebra i złota, bombków, zimnego ognia i łańcucha pare paczek jem kupiłem, no bo faktycznie, co warta choinka bez przyboru. Myślałem, że dzieciaki z podartych kamaszy z radości powyskakują. No bo jak może być, żebym ja, panie szanowny, pod choinką siedział, faszerowanego szczupaka opychał, smażonem karaskiem zagryzał i ości bacznie dawał, żeby sie nie udusić, a bez ściane małoletni pętaczyna z głodu i chłodu sie trząsł bez kawałka strucli i nawet na choinkie nie mogł popatrzyć ?
Totyż zadowolniony wróciłem sie do interesu, a Żebroszczak znowuż dawaj mnie podgrymaszać, że bez takiego wspólnika z torbamy pójdzie i temu podobnież.
Jakem to usłyszał, krew mnie z miejsca zalała.
– Ach że ty, lebiego niewidymko, to ty bezrobotnemu dzieciakowi kawałka krzaka żałujesz ? – I jak złapie za podstawkie niedużego świerka, jak zaczne go niem miłować, ledwo nasz sąsiady rozbronili, ale Żebroszczak całe święta z porysowaną mordą chodził.
Od tej pory sie odmienił i zawsze pierwszy z ofiarą na gwiazdkie dla bezrobotnych pętaczków leci (…)

Niema cwaniaka dla warszawiaka …

0
Niema cwaniaka dla warszawiaka …
Transporter BWP1 na ulicy Puławskiej. Fot. NAC

Opowiem Wam pewną historię, świadectwo zawadiackiego podejścia do trudnej rzeczywistości.
Bo Warszawiaki tak mają i szlus… 


Po ogłoszeniu 13 grudnia 1981 r. stanu wojennego, kraj praktycznie zamarł. Wiadomo, godzina milicyjna, koksowniki, „szkoty” na ulicach, patrole, kontrole i zatrzymania.

Pracowałem wówczas w Poligraficznej Spółdzielni Pracy „Zespół” przy Ogrodowej 31/35 – oddział na ulicy Foksal 11.
„Jak to się stało, nie wiem do dziś …” ale po nowym roku w moim zakładzie ruszyło szkolenie na Operatorów Małej Poligrafii. Jedyne w całym „wojennym” kraju. Co zadziwiające, kursanci dojeżdżali tu z całej Polski, znakiem tego musieli mieć specjalne przepustki.

Mieliśmy rzecz jasna obserwatora, wtykę, lub bardziej poetycko „gumowe ucho”. Nadzorca dość rzadko się pojawiał na prowadzonych zajęciach, a jak przyszedł to rąk sobie nie brudził. Nasz kierownik ,będący „uchem i okiem” Komitetu Dzielnicowego, dał cynk o tajnym delegacie, a my już wiedzieliśmy co i przy kim możemy. W sumie to był równy chłop, ideologiczny ale ludzki gość.

Szkolenie prowadziłem z serdecznym kumplem Bogdanem, wówczas mieszkańcem dalekiego Wawrzyszewa. Pasowaliśmy do siebie jak wąs z policzkiem, duża zgodność temperamentu, poglądów, wspólnych „bałaganów” na mieście i … wyjątkowo zbliżonej pojemności skokowej gardeł.

Kurs zakończył się chyba w połowie lutego lub w początkach marca. Po wręczeniu kursantom „Dyplomów Ukończenia”, nasz „opiekun” zaprosił mnie i Bogusia na „małego kielicha”. Mogliśmy odmówić, jednak kierownik szepnął w ucho, że „dla świętego spokoju” jako prowadzący nie powinniśmy wykręcać się sianem.

No i poszliśmy „w wojenne tango”. Zaczęliśmy od Domu Chłopa. Tam „ubek” pokazał nam swoją legitymację i zaczął wypytywać o poszczególnych kursantów. Nie z nami takie numery! Dostał wiele „wyczerpujących” informacji o prawidłowym podejściu grupy szkoleniowej do stanu wojennego, oraz „głębokim zrozumieniu” sytuacji w naszym kraju. Chyba był zadowolony, bo w rewanżu snuł opowieści o pierwszych latach „Władzi Ludowej”, pijąc wódę z ogromnym zaangażowaniem i profesjonalizmem. 
Kilka kolejnych knajp, legitymacja „opiekuna” robiła swoje i wejścia stały dla nas otworem.

Rozstaliśmy się na Podwalu, przed siedzibą ZDZ (Zakład Doskonalenia Zawodowego), a tam radością i „wodą ognistą” powitali nas nasi wdzięczni, zabalsamowani kursanci.
Ohoho  … Było ostro !

Film porwany jak po działaniach Urzędu Do Spraw Publikacji i Cenzury. Rozmyte, nieostre twarze, strzępy rozmów, nasz statek kołysał się po wzburzonych wodach oceanu. 

Około 2.00 w nocy Bogdan zadecydował!

– Dość ferajna, koniec picia, wracamy do domów na lulu.

Krótkimi skokami przez mroki „wojennej rzeczywistości”, z zachowaniem rzecz jasna indiańskiej ciszy. Po wyjściu z budynku ZDZ, Boguś zaczął wspinać się przez wysoką, ozdobną bramę przy Podwalu. Ja podszedłem do furtki … Była otwarta.
Rozstaliśmy się przy Miodowej. Kumpel obrał azymut na Żoliborz, a ja na Ochotę. Środek nocy, na ulicach żywego ducha, cisza jak w klasie przed dyktandem. Jak tu być niezauważonym?

Miałem fart. Miodową nadjechał „ogórek” z tabliczką „Zjazd do zajezdni Redutowa”. Wybiegłem na ulicę, ręce złożyłem jak do modlitwy i … Kierowca zatrzymał pojazd.

Był ogromnie zdziwiony moją desperacką próbą jazdy na Ochotę. Patrzył dość dziwnie, ale poznając po „sznapsbarytonie” żem fest podchromolony Warszawiak, obiecał podwózkę do Placu Zawiszy.

Na Świętokrzyskiej przy Mazowieckiej stało się to, co musiało się stać!

Zatrzymał nas patrol żołnierzy pod bronią, z młodym oficerem na szpicy. Kierowca autobusu wracał na bazę, czysta sprawa oczywista. Ale ja, musiałem się jakoś odnaleźć w nowej sytuacji. W porywie „podlanej desperacji”, wyciągnąłem z kieszeni legitymację „Inwalida wojskowy – wojenny”. Miałem taką po przejściu na rentę powypadkową po złamaniu w wojsku kręgosłupa (grudzień 1980).

Podporucznik popatrzył w dokument, dwukrotnie zlustrował moją facjatę, długo myślał i … życząc „dobrego powrotu” oddał mi papiery. Kierowca zdębiał, zamilkł i podejrzliwie filował na mnie spod oka. Musiałem jakoś zareagować, pokazałem mu dokument i opowiedziałem jak wszedłem w jego posiadanie. Rechotał do samego Placu Zawiszy!

 – Aleś pan niezły numer, ja cię kręcę w obie ręce – chichotał serdecznie.

Na rondzie uścisnęliśmy sobie grabule i wytoczyłem się z okazyjnej podwózki. A tu, z deszczu pod dziurawą rynnę. Zza budek przy Dworcu Ochota powychodzili zaciekawieni osobnicy w strojach moro, z niedowierzaniem lustrując moją „bezczelność” lub głupotę. Po raz kolejny pokazałem legitymację. Dość długo ją oglądano, a z ust dowodzącego padło jedno jedyne zdanie:
– No tak, jasne. Ale tu nie ma wpisanego stopnia wojskowego lub funkcji!
Będąc ciągle „pod wpływem”, kontynuowałem dotychczasowy kurs.
– Bo być nie może! Jednostka 2000,”dwójka” … macie jeszcze pytania?

„Dwójka” to był II Wydział W.P. (kontrwywiad) ze Żwirki i Wigury, podlegałem pod nich będąc poborowym „elektronicznym namiarowcem” w armii.
Na to młody oficer przyjął postawę zasadniczą i grzecznie zapytał:
– Obywatelu … bez stopnia, jak możemy wam pomóc?
To już było coś miłego dla ucha, a parujące promile dopisały ciąg dalszy.
– Muszę dojechać na Rakowiec, tam kwateruję – i podałem orientacyjny adres.
Chyba miałem głupią minę, gdy po chwili podjechał wojskowy „Gazik” i zabrał mnie w odpowiednim kierunku. Kierowca zapytał tylko na jaką dokładnie ulicę ma jechać, bo słabo zna Warszawę.

Dla utrzymania wiarygodności podałem adres wojskowych bloków, tuż obok mojego.
– Aaaa … To znam. Jeżdżę tam czasem po oficerów.
W milczeniu dowiózł mnie gdzie trzeba, pożegnałem się słowem „czołem”, a po odjechaniu  wojskowego pojazdu ruszyłem w stronę domu. Wolno, choć bez większych przeszkód pokonałem schody i dotarłem do mieszkania.
Dziś wspominam to z uśmiechem, miał człowiek bajzel w głowie.
„Jak cyganka w tobołku”.

Z kumplem Bogdanem do dziś mam serdeczny kontakt. Jednak po tylu latach wciąż zadaje mi pytanie …

„Jasiu, druhu mój wierny… Po jaką ciężką cholerę przechodziłem przez bramę ZDZu jak furtka była otwarta?”

Gdy na Gnojnej bawimy się

0
Gdy na Gnojnej bawimy się
Bal u starego Joska Fot. Kolekcja Krzysiek45Fan

Gruby Josek, niekwestionowany bohater słynnej ballady „Bal na Gnojnej”. Był jedną z najbarwniejszych postaci Warszawy dwudziestolecia międzywojennego.

Topografia zakazanych szynków, knajp i alkoholowych mordowni wyliczonych w ulicznych balladach warszawskich, może olśnić dzisiejszych bywalców gastronomii. O godzinie czwartej nad ranem rozpoczynały swą właściwą działalność takie lokale jak: na Wolskiej „Pod Kogutem”, „Narcyz” na Żurawiej, „Sielanka”, „Kasztelanka”, „Hrabina” na Czerniakowie i Wilanowie itd. Największej sławy doczekał się jednak „Gruby Josek” na ulicy Gnojnej, z którym jedynie, od biedy, możne rywalizować dyrektor wytwornej „Adrii” Franciszek Moszkowicz. Ale kiedy „Adria” zamykała swoją działalność, grono wesołych birbantów z wyższych sfer udawało się do „Grubego Joska” na Gnojną, gdzie leczono kaca w towarzystwie doliniarzy, klawiszników i lipkarzy, nie mówiąc o przywódcach złodziejskiej dintojry i dziewczynach ulicznych wszelkiego rodzaju.                                                              Cyfrowa Biblioteka Polskiej Piosenki 

Przez jego spelunę, oficjalnie pospolitą „herbaciarnię”, przewijała się zarówno żydowska biedota jak i ludzie z ciemnych zakamarków półświatka przestępczego. Barwne urozmaicenie stanowiły panie wyjątkowo lekkiej obyczajności, oraz polityczne i artystyczne elity Najjaśniejszej II RP.

Gangsterzy go zwyczajnie szanowali, policja zaś unikała wszelkimi sposobami. Wiadomo, koneksje robiły swoje, a działalność kwitła pod hasłem:

Ty nie wejdziesz komuś na odcisk, i tobie żyć dadzą.

Nieprzespanej nocy znojnej, Jeszcze mam na ustach ślad. U Grubego Joska przy ulicy Gnojnej, zebrał się ferajny kwiat…

Zdjęcie z 20 10 1934 po śmierci Joska. Kawiarnia Pod Joskiem, którą prowadziła żona zmarłeg. - Miriam.  
  Fot. fotopolska.eu
Zdjęcie z 20 10 1934 po śmierci Joska. Kawiarnia Pod Joskiem, którą prowadziła żona zmarłego. Fot. fotopolska.eu

Tak zaczyna się tekst piosenki zatytułowanej „Bal na Gnojnej” napisanej przez Juliana Krzewińskiego i Leopolda Brodzińskiego. Utwór z powodzeniem wykonywano w połowie lat 30. w jednym z najpopularniejszych warszawskich teatrów rewiowych Morskie Oko – rewia „Dodatek nadzwyczajny” 1934 r.

Chwytliwa i prosta kompozycja Fanny Gordon z miejsca podbiła serca warszawiaków.    Przez kolejne dziesięciolecia umacniała się na pozycji numer jeden wśród stołecznych szlagierów ulicznego, apaszowskiego folkloru naszego miasta. W przeszłości wykonywali ją z powodzeniem Stanisław Grzesiuk , Stasiek Wielanek i Bohdan Łazuka.

Pieśń niezmiennie trwa, a tymczasem we współczesnej Warszawie nie ma już nawet kamienia na kamieniu po dawnych zakamarkach, oraz najmniejszego materialnego śladu po jej jakże barwnych bohaterach. Nie istnieje tytułowa ulica Gnojna, ani stojące przy niej nieliczne kamienice. Nie zachowały się nawet zdjęcia Grubego Joska i jego „czarodziejskiego” przybytku. Jedyne co po nich zostało to garść rozsianych tu i ówdzie wzmianek. Oto jaki obraz legendarnej spelunki się z niej wyłania.

Widok na dawną Gnojną ze strony shabbat-goy.com
Widok na dawną Gnojną ze strony shabbat-goy.com

Jak wyglądała ulica Gnojna?
Ulica Gnojna rozciągała się od ulicy Grzybowskiej, w kierunku północnym, nieistniejącego  dziś początkowego odcinka ulicy Krochmalnej (krzyżowały się tam, gdzie dziś znajduje się zachodnia część Parku Mirowskiego). Od 1902 r. oficjalnie przemianowano ją na Rynkową, ale w codziennych użyciu funkcjonowała jej pierwotna, jakże mało prestiżowa i miejska nazwa.

Tak po latach wspominał atmosferę przedwojenny mieszkaniec dzielnicy „Za Żelazną Bramą” – Paul Trepman:

„W moich wspomnieniach ożywa cała różnobarwność ulicy Gnojnej z mieszkającymi na tam rabinami, „gute Jidn”, bogatymi kupcami, żebrakami, złodziejami, ulicznicami, alfonsami, młodzikami tragarzami, ulicznymi handlarzami, którzy wespół zespół tworzyli krajobraz żydowskiej Warszawy […].
Wystarczało zrobić krok, żeby znaleźć się na drugim końcu Gnojnej, taka to była krótka ulica. Uliczka jak ziewnięcie. Siedem domów, trzynaście numerów, to był jej trzon – krzepki i wibrujący życiem. Roiło się tu jak w ulu: rzemiosło, polityka, ciemne interesy. […]
Było tam tak rojno i gwarno, jak może być tylko w żydowskiej dzielnicy, która stanowiła centrum handlu i rzemiosła. Ulica Gnojna nie wiedziała, co to sen. Noc nie miała nad nią władzy. Za dnia sklepy były pełne klientów, tragarzy, którzy na własnych barkach taszczyli worki, skrzynki, bale materiałów, domy całe… Na chodnikach od samego świtu było czarno od przechodniów, handlarzy bajglami, sprzedawców wody sodowej, pełno było koszy fistaszków, tanich cukierków, ziarna, zeszytów, świeczek, witek wierzbowych na hoszanes [święto Hoszana Raba – red.] i innych wyjątkowych okazji. Tutaj przybysz z prowincji szukał pakunku, który właśnie gdzieś mu przepadł, zbankrutowany bogacz prosił o datek; trochę dalej jeden handlarz koni przeklinał drugiego na czym świat stoi, a policjant na rogu, taka 'menda’, przeganiał ulicznego handlarza. Żydzi w tzw. polskich czapkach i kapotach, w maciejówkach i z gołymi głowami, kobiety eleganckie i ubrane zwyczajnie, w wysmakowanych kreacjach i w zgrzebnych łachach, dzieci brudne i czyste, dobrze odżywione i zabiedzone – wszystkich można było tu zobaczyć.” 

Plan miasta z 1896 r. Źródło CBN Polona
Plan miasta z 1896 r. Źródło CBN Polona

Kamienice przy malowniczej choć hałaśliwej Gnojnej, zamieszkiwali głównie ortodoksyjni Żydzi. W parterach domów znajdowały się głównie sklepy. Prócz nich na podwórku pod numerem 5 mieściła się Bożnica Prywesów. Natomiast w bramie obok, pod siódemką, znajdowało się wejście do osławionego szynku. W całym mieście był on znany po prostu jako knajpa „U Grubego Joska”.

Ów pseudonim Józefa Ładowskiego, bo takie było prawdziwe imię restauratora, wzięła się od jego nieprawdopodobnie rozwiniętej tuszy. Niektórzy, mocno rozmiłowani w metaforach, nazywali go też „Joskiem Beczką”.

Jak większość mieszkańców ulicy Gnojnej, Ładowski był chasydem;

 Chasidut – dosł. „pobożność, bogobojność”, ruch religijny lub pobożnościowy o charakterze mistycznym, powstały w łonie judaizmu.

W Szabat i żydowskie święta zawsze nosił odświętne ubrania – aksamitną czapkę i jedwabną kamizelkę. Względy religijne regulowały także godziny otwarcia jego lokalu. Działał on sześć dni w tygodniu, przez całą dobę. Zamykano go jedynie w piątek wieczorem, ze względu na rozpoczynający się szabas, a otwierano już w sobotę wieczorem, jak tylko „na niebie pojawiły się trzy gwiazdy i odmówiono specjalną modlitwę kończącą święty dzień”.

Oto jak zapamiętał przybytek „Grubego Joska” Bernard Goldstein, przywódca warszawskiej bojówki Bundu (Żydowskiej Partii Socjalistycznej);

„Piwiarnia Joska znajdowała się w podwórku przy Gnojnej 7. Składała się z hallu, dwóch dużych sal jadalnych i kuchni. O szóstej rano knajpa zaczynała zapełniać się tragarzami i woźnicami, którzy przychodzili na śniadanie: zwykle składało się ono ze śledzia, gulaszu z kaszą, bajgla i kieliszka wódki. Później, ok. dziesiątej, ta sama klientela wracała na herbatę, kufel piwa i jakąś przekąskę. Tak to wyglądało do około szóstej po południu, gdy ludzie wracali z pracy do domów. Pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczór do restauracji zaczynali przychodzić ludzie zupełnie innego sortu: dorożkarze, prostytutki, alfonsi i złodzieje. W salach kłębiły się tłumy, panowała w nich straszna duchota. Gdy otwierano drzwi, na zewnątrz buchały kłęby pary, niczym z lokomotywy. I tak to wyglądało niemal do samego rana.” 

Poza wspomnianą klientelą bywali tutaj także artyści i sanacyjni dostojnicy. Odwiedzali go m. in.: „Pierwszy ułan i pijak II RP” pułkownik Bolesław Wieniawa-Długoszowski (były adiutant Józefa Piłsudskiego), Walery Sławek (trzykrotny premier Polski), Bogusław Miedziński (Minister Poczt i Telegrafów, senator, Marszałek Senatu), oraz znani stołeczni aktorzy – Stefan Jaracz, Władysław Grabowski.

To towarzystwo zjeżdżało się do Joska w okolicach czwartej nad ranem, gdy wszystkie bardziej dystyngowane lokale były już zwyczajowo zamknięte. Goście ci przybywali najczęściej już „porządnie ululani”, dlatego też nie zabawiali u niego dłużej niż godzinę. Niektórzy wychodząc zapożyczali się u Ładowskiego na większe kwoty, na zbożne i mniej oficjalne cele. To wytwarzało pomiędzy nim a klientami swoistą więź „wspólnoty interesów”.

Za życzliwe „serce” i wiecznie otwarte drzwi lokalu, stołeczne elity naprawdę kochały dobrodusznego szynkarza.

Był jak Capo di tutti capi
Bliskie kontakty z najwyższymi władzami, czyniły osobę Józefa Ładowskiego personą „wszechmogącą” i nadzwyczajnie zagadkową. Policja zwyczajnie się go bała, drżała na myśl o utracie ciepłych posad w służbie publicznej.

Funkcjonariusze, którzy od każdego innego restauratora próbowaliby wydębić łapówkę za „przymknięcie oka na złe warunki sanitarne w kuchni”, omijali jego lokal bardzo szerokim łukiem. Wiedzieli, że Żyd „zniszczyłby ich” jednym krótkim telefonem do wszechwładnych znajomych.

Kupcy z całej dzielnicy przychodzili do niego z przeróżnymi sprawami, często wymagającymi „interwencji z góry”. Prosili o załatwienie ulg podatkowych, lub wypuszczenie kogoś z mamra, kicia lub aresztu. Określeń było wiele.

Podobno Josek był także sędzią dintojry, czyli przestępczego trybunału (nazwa pochodzi z języka hebrajskiego, gdzie słowo din oznacza sąd, a słowo tora prawo). To jest wysoce prawdopodobne, zważywszy na jego stałą i szemraną klientelę. Jednak takową funkcję przypisywały mu tylko endeckie dzienniki, np. „ABC”. A tym, jeśli chodzi o publikacje dotyczące Żydów, trudno tak do końca dać wiarę. 

Rynkowa - zniszczenia w 1940 r.    Fot. Muzeum Getta Warszawskiego
Rynkowa – zniszczenia w 1940 r. Fot. Muzeum Getta Warszawskiego

Józef Ładowski zmarł 7 października 1932 r. na atak serca w swoim lokalu. Zostawił żonę Miriam z domu Lipowicz, oraz trójkę dzieci.

Poza tym „osierocił” wielu nieutulonych w żalu stałych klientów.                                    To właśnie oni unieśmiertelnili go w znanej piosence.

Tekst powstał w oparciu o artykuł z 15 września 2018 r. zamieszczony na łamach warszawa.naszemiasto.pl

Zmiany na dworcu Warszawa Zachodnia

0
Zmiany na dworcu Warszawa Zachodnia
Warszawa Zachodnia Fot. urbanity.pl

Budowa nowej Stacji Warszawa Zachodnia przekroczyła poziom zaawansowania 55%. Na budowie pracuje ponad 0,5 tysiąca ludzi i 200 jednostek sprzętu.

Organizacja ruchu od 11 grudnia 2022 r. - Warszawa Zachodnia
Organizacja ruchu od 11 grudnia 2022 r. – Warszawa Zachodnia

Generalny Wykonawca przebudowy – Budimex SA wkracza w kolejną fazę prac. Od 11 grudnia (niedziela) sprzęt i budowlańcy będą pracować na starych peronach, bliżej Alei Jerozolimskich o numerach: 3, 4 i 5. Nad tą częścią stacji powstanie także nowa konstrukcja zadaszenia i elementów obsługi pasażerów: poczekalni, ławek, tablic informacyjnych, oświetlenia itp. Prace trwać będą także pod ziemią – w nowym tunelu na poziomie -1 pod wyłączonymi peronami. Na powierzchni powstanie w tym miejscu nowy układ torowy z siecią trakcyjną. Budimex będzie również budować ścianę oporową na wschodniej głowicy stacji, która w przyszłości umożliwi dodatkowe połączenie między torami linii średnicowej. Trwa także budowa nowej hali dworca od strony Woli.

W związku z pracami ruch pociągów i obsługa pasażerów z peronów 3, 4 i 5 przeniesie się na perony 1, 2, 6, 7, 8 i 9. Aby ułatwić dostęp do tych peronów powstało wejście na kładkę od strony Alei Jerozolimskich. Cała kładka nad peronami będzie już czynna z wejściami zarówno od strony Ochoty jak i Woli. Między pętlą autobusową na ul. Tunelowej, obok zejścia z kładki a peronem 9 kursuje cały czas Budimelex dla pasażerów. W drugiej połowie 2023 będą otwierane kolejno perony 5 i 4 i wtedy prace przeniosą się na perony 1 i 2.

Prace na stacji Warszawa Zachodnia to jedna z największych inwestycji PKP Polskich Linii Kolejowych S.A. za ponad 1,9 mld zł netto. Realizowana w ramach projektu POIiŚ 5.1-13 pn.: „Prace na linii średnicowej w Warszawie na odcinku Warszawa Wschodnia – Warszawa Zachodnia”. Prace rozpoczęły się w grudniu 2020 roku. Zakończenie inwestycji planowane jest w 2024 roku.

Warszawa Zachodnia to strategiczna w Polsce stacja pod względem liczby kursujących pociągów. Średnio na dobę przejeżdża przez nią około 1000 pociągów aglomeracyjnych, regionalnych, dalekobieżnych krajowych i międzynarodowych.

Michał Wrzosek
Rzecznik Prasowy

XVIII Koncert Noworoczny Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury w Filharmonii Narodowej w Warszawie.

0
XVIII Koncert Noworoczny Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury w Filharmonii Narodowej w Warszawie.
Koncert Noworoczny w sali Filharmonii Narodowej.

Powitanie Nowego Roku wyjątkowym koncertem to doskonała okazja na spotkanie z muzyką klasyczną i niepowtarzalnymi interpretacjami arii i duetów operowych oraz utworów w rytmach gorącej, karnawałowej muzyki południa.

W tym roku na jednej scenie usłyszymy gwiazdy scen polskich, ale również m.in. wybitny meksykański sopran. W pierwszej części koncertu zabrzmią najznakomitsze utwory z oper, a w drugiej zabierzemy Państwa w podróż na Południe Europy: do Hiszpanii, Włoch, ale też do Meksyku, czy Argentyny. Nie zabraknie również muzycznych niespodzianek. Pod batutą Maestro Antoniego Wita zagra Orkiestra Symfoniczna Mazowieckiego Teatru Muzycznego.

Bogata scenografia  koncertu Noworocznego.
Bogata scenografia koncertu Noworocznego.

„Od kilkunastu lat bawimy, wzruszamy, porywamy zgromadzoną Publiczność. Świadczą o tym owacje na stojąco i pozytywne recenzje po koncercie. Zapraszamy na to niezwykłe wydarzenie muzyczne, niech będzie ono wyjątkowym początkiem Nowego Roku.”- mówi Iwona Wujastyk – Dyrektorka Mazowieckiego Teatru Muzycznego.

1 stycznia sceną Filharmonii Narodowej zawładną nie tylko piękne głosy, ale również mistrz akordeonu Marcin Wyrostek, który z pewnością dostarczy moc artystycznych wrażeń. Podczas wieczoru wystąpią wybitni soliści:

Karen Gardeazabal,                                                                                            Gosha Kowalinska,                                                                                        Krystian Krzeszowiak,                                                                                    Stanislav Kuflyuk

Publiczność usłyszy wspaniałe duety, m.in. żeński duet Barcarolle z opery „Opowieści Hoffmanna”, utwory z opery „Carmen”, czy Straussowskie tematy w wykonaniu Orkiestry.

Nie zabraknie finałowego, szampańskiego hitu noworocznego czyli Marsza Radetzkiego.

Całość wypełni niesamowita scenografia kwiatowa.

Plakat promujący wydarzenie.
Plakat promujący wydarzenie.

1 stycznia 2023 r., godz. 18:00
SALA KONCERTOWA FILHARMONII NARODOWEJ w Warszawie

BILETY:

www.mteatr.pl

lub kasa biletowa Mazowiecki Teatr Muzyczny, ul Jagiellońska 26 Warszawa                    tel. 795 127 921

Na scenie wystąpią:
Karen Gardeazabal – sopran
Gosha Kowalinska – mezzosopran
Krystian Krzeszowiak – tenor
Stanislav Kuflyuk – baryton                                                                              Marcin Wyrostek – akordeon

Z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Mazowieckiego Teatru Muzycznego pod dyrekcją Maestro Antoniego Wita.

Więcej na www.mteatr.pl

Weekendowa przejażdżka zabytkowym tramwajem

0
Weekendowa przejażdżka zabytkowym tramwajem
Zabytkowy tramwaj linii M Fot. ZTM Warszawa

W najbliższy weekend, 3-4 grudnia, warszawiacy i turyści odwiedzający stolicę będą mogli przejechać się zabytkowymi tramwajami. Oznaczone literą „M” wagony połączą Wolę ze Śródmieściem i Pragą Północ.


Historyczne pojazdy będą kursowały w sobotę i niedzielę, 3 i 4 grudnia, w godz. 13:00-19:00 na trasie: KOŁO – Obozowa – Młynarska – al. „Solidarności” – most Śląsko-Dąbrowski – Targowa – Kijowska – DW. WSCHODNI (KIJOWSKA).

Linię będą obsługiwały wagony typu K z lat 40., modele generacji N z lat 50. oraz jeden wagon szybkobieżny typu 13N z lat 60. ubiegłego wieku. Godziny odjazdów tramwajów linii M można sprawdzić na stronie WTP w zakładce rozkłady jazdy.

W zabytkowych wagonach obowiązują wszystkie rodzaje biletów ZTM. Skasują je konduktorzy – członkowie Klubu Miłośników Komunikacji Miejskiej. Na biletach jednorazowych przesiadkowych oraz czasowych konduktorzy „przybiją” specjalną pieczątkę – wraz z adnotacją o dacie i godzinie ważności biletu. Przejazd na podstawie ważnego biletu krótko- lub długookresowego możliwy będzie po wcześniejszym jego skasowaniu (aktywowaniu karty) w innym pojeździe komunikacji miejskiej lub w bramce metra.

Kolejny raz specjalnymi, zabytkowymi pojazdami będzie można się przejechać 26 grudnia. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia tramwaje linii M będą kursowały na tej samej trasie, w godzinach 12:00-18:00.

Inf. Urząd m.st. Warszawy

Z warszawiakiem nie wygrasz!

0
Z warszawiakiem nie wygrasz!
Cafe pod Minogą - rewia w Anglii Fot. Zbiory spadkobierców Stefana Wiecheckiego

W tygodniku „Tele Tydzień” (numer 45 z 7 listopada), ukazał się artykuł zatytułowany – Z warszawiakiem nie wygrasz!
Publikacja dotyczy projekcji filmu „Cafe pod Minogą”, prezentowanym na kanale TVP Kultura.


Opis znalazł się w rubryce „HITY DNIA”, co i owszem, jest miłym akcentem kierowanym w stronę „Homera warszawskiej ulicy i warszawskiego jęzora”Stefana Wiecheckiego.
Tak pięknego i zasadnego porównania użył w stosunku do Mistrza wybitny poeta –    Julian Tuwim.
Jako pasjonat Wiecha pochyliłem się z głębokim zaciekawieniem nad tekstem i … emocje niestety opadły, jak jesienny liść.
Po raz kolejny dziennikarska „wpadka”, w artykule znalazł się dość powszechny błąd!
Podeprę się odnośnym cytatem:

„Film jest adaptacją powieści piewcy kultury warszawskiej, czyli Stanisława Wiecheckiego Wiecha”.

''Z warszawiakiem nie wygrasz'' artykuł Teletydzien
”Z warszawiakiem nie wygrasz” artykuł Teletydzień

Drodzy dziennikarze!                                                                                              Mam propozycję, może łatwiej Wam będzie zapamiętać!

I owszem, w ówczesnej Warszawie było wielu „Stefanów”. Jednak trzech pośród nich, z różnych względów dość dobrze się znało. Panowie utrzymywali ze sobą serdeczny kontakt, i jak to się kiedyś mawiało ”byli ze sobą w przyjaźni”.

Pierwszy to Stefan Wyszyński, dobry kolega Wiecheckiego z czasów wspólnej nauki w Gimnazjum Górskiego, późniejszy Prymas Polski.
Kolejny to Stefan Starzyński, nasz wspaniały prezydent miasta, wielki miłośnik  twórczości Wiecha.
Trzecim z przyjaciół był sam Stefan Wiechecki.

I błagam, nie piszcie błędnie o „Stanisławie”.
Grzesiuk był jednak trochę później!

Filmowy szyld Cafe pod Minogą   Fot. Zbiory własne
Filmowy szyld Cafe pod Minogą Fot. Zbiory własne

Do opisu filmu uwag generalnie nie wnoszę.
Choć słowo „cwaniaczek”, przy osobie Adolfa Dymszy, to kolejny lapsus językowy.
Zwrot pozbawiony historycznego uzasadnienia.

Przedwojenny „Cwaniak”, to był ktoś!
Osoba potrafiąca zadbać o siebie i o rodzinę. Pracowity, uczciwy, obrotny, skłonny do poświęceń, umiejący wybrnąć z każdej trudnej sytuacji.

To po wojnie „władzia ludowa”, na swój propagandowy użytek, wypaczyła znaczenie słowa. „Cwaniaczek” stał się kombinatorem, złodziejem, zakałą, alkoholikiem i wrogiem narodu. Tu powojenne „zdrobnienie”, absolutnie nie znajduje zastosowania.

Teraz słów kilka o realizacji filmu.
To w żadnej mierze nie była udana produkcja, a powstały film był skazą na literackim honorze Wiecha. Od perypetii związanych z przeciągającą się akceptacją scenariusza, poprzez brak zrozumienia pomiędzy Stefanem Wiecheckim i reżyserem Bronisławem Brokiem (Bronisław Kaufman), do fatalnej obsady Mokpopo Dravi w roli „Jumbo Szuwaksa”. Największy atut i cały urok postaci regularnego „warszawiaka w stroju żałobnem”, padł na samym starcie.

Reżyser nie przyjmował do wiadomości próśb i sugestii Stefana Wiecheckiego.
Zamiast studenta z Ghany, który słabo mówił w języku polskim i nie mógł posiadać zdolności posługiwania się gwarą warszawską, Wiech zaproponował kilka zdecydowanie  lepszych kandydatur.

Jednym z potencjalnych odtwórców roli Jumbo mógł(!) zostać czarnoskóry szatniarz z kawiarni „Zodiak” przy Traugutta. Znał gwarę jak rodowity warszawiak, intonował i ozdabiał humorem język „Rodaków z Syreniego Grodu”.

Niestety, pan Brok wraz z „produkcją” byli twardzi jak skała, czyli formalnie obojętni na podobne sugestie. Filmowy Jumbo Szuwaks pozbawiony został największej wartości,  wspaniałego brzmienia warszawskiej ulicy.

Scena do felietonu-Zezowaty baranek. Fot. Archiwa rodzinne.
Scena do felietonu-Zezowaty baranek. Fot. Archiwa rodzinne.

Po długotrwałych potyczkach z producentem filmu, powstał chyba „najsmutniejszy” felieton Wiecha. Tekst ukazał się w tygodniku „Przekrój” – 1957 r.
Oto króciutki fragment:

Jak nie powstał film „Cafe pod Minogą”

W wywiadzie zamieszczonym niedawno w prasie, zapowiedziałem, że mam zamiar zaatakować Film Polski, a ściślej jego zespół pod nazwą Iluzjon. Z racji „wykołowania” mnie jako współautora scenariusza filmu „Cafe pod Minogą”, opartego na mojej powieści pod tymże tytułem, drukowanej zresztą w Przekroju. Wykołowanie rzeczywiście nastąpiło. Zespół Iluzjon bowiem zamówił u mnie scenariusz, czytał i zatwierdzał go przez długie miesiące, zapłacił zań kilkanaście tysięcy złotych i wycofał się z realizacji pod pretekstem, że mu przestał się podobać.
To mi przypomina przedwojenną szmoncesową anegdotę, gdzie pan młody po kilkumiesięcznych konkurach i po dłuższym narzeczeństwie, nazajutrz po nocy poślubnej odsyła oblubienicę teściom, stwierdzając, że ma ona za duży nos. Do nocy poślubnej między mną a Filmem Polskim co prawda nie doszło, konkury jednak były dostatecznie długie, żeby mi się przyjrzeć. 

 

Mistrzowie umiejętności z Technikum Budowlanego nr 5

0
Mistrzowie umiejętności z Technikum Budowlanego nr 5

Róża Olszewska i Artur Tsybran z Technikum Budowlanego nr 5 im. prof. Stefana Bryły przy ul. Księcia Janusza wygrali ogólnopolskie zawody World Skills Poland w konkurencji Architektura krajobrazu.

Będą oni reprezentować nasz kraj w konkursie Euro Skills, skupiającym najlepszych techników z całej Europy.

WorldSkills Poland to inicjatywa zachęcająca młodych ludzi do podnoszenia swoich umiejętności zawodowych poprzez prestiżowe, międzynarodowe konkursy WorldSkills i EuroSkills. Są to konkursy, w których rywalizuje 31 państw z Europy i aż 85 państw w edycji globalnej, czyli WorldSkills.

Towarzyszą im rozmaite prezentacje, pokazy, wystawy, konferencje i seminaria branżowe. Konkursy mają zachęcić młodych ludzi do podnoszenia jakości swoich umiejętności zawodowych w ścisłej współpracy z pracodawcami, a także promować najnowsze rozwiązania w kształceniu i szkoleniu zawodowym.

Róża Olszewska:

Naszym zadaniem było wykonanie przygotowanego projektu na powierzchni 3m× 3m.  –Projekt uwzględniał donicę, nawierzchnie z kostki brukowej, nasadzenia oraz drewnianą ławkę. Według mnie nie było żadnych pułapek. Najważniejsze było, aby poprawnie odczytać projekt i dokładnie go wykonać.

Wszystkie elementy miały określone w planie wymiary i ilości (sprawdzane były z dokładnością do 2 mm). Oceniana była jakość (wszystko musiało być bardzo precyzyjnie wykonane), estetyka wykonania projektu, organizacja pracy oraz praca zespołowa.  Zawodnicy musieli wykonać określone moduły w ściśle wyznaczonym czasie.

Róża Olszewska:

Przygotowywania zaczęliśmy od tygodniowego wyjazdu do Budapesztu.
Po powrocie do Warszawy zaczęliśmy ćwiczyć na terenie szkoły i odbyliśmy szkolenie w firmie Festool.

Młodzi specjaliści będą teraz reprezentować Polskę podczas zawodów EuroSkills 2023, które odbędą się od 5 do 9 września w AmberExpo oraz Polsat Plus Arenie w Gdańsku.

Jak się będą przygotowywać?
Mówią:

Właśnie opracowujemy plan.

Na pewno czeka na nich ciężka praca, ponieważ zadanie na EuroSkills jest dużo bardziej skomplikowane i większe. Bedą trenować na terenie szkoły, mają też nadzieję na dalszą współpracę z Węgrami.

Szkolni opiekuni planują zapewnić im szkolenia poprowadzone przez specjalistów w zakresie kamieniarstwa, elementu wodnego, czy brukarstwa – bo takie elementy na pewno znajdą się na EuroSkills.

Na pewno czekają ich również treningi w czasie wakacji.
Nie przejmują się tym, chcą osiągnąć jak najlepszy wynik, a będą rywalizować z bardzo mocnymi drużynami.

Mazowsze dofinansuje remont szkoły 166

0
Mazowsze dofinansuje remont szkoły 166
Szkoła Podstawowa nr 166. Widok od strony ul. Karolkowej. Fot. Michał Pawlik

Urząd Marszałkowski Województwa Mazowieckiego przekaże z budżetu Mazowsza 4 miliony złotych na remont szkoły przy ul. Żytniej 40.

Dziś (29.11.2022 r.), o godz. 14:30 w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Mazowieckiego przy ul. Jagiellońskiej 26 (sala na IV piętrze) odbędzie się uroczyste podpisanie umowy na przekazanie 4 mln zł z budżetu Mazowsza, dla Woli, na remont szkoły.

Urząd Marszałkowski:

Mazowsze pomoże w realizacji kosztującego ponad 18 mln zł remoncie szkoły na Woli.

Po modernizacji budynku przy ul. Żytniej 40 będą uczyć się w nim uczniowie dwóch szkół podstawowych – nr 166 oraz 147.

Szkoła Podstawowa nr 166. Widok od strony podwórka za komendą policji przy ul. Żytniej. Fot. Michał Pawlik
Szkoła Podstawowa nr 166. Widok od strony podwórka za komendą policji przy ul. Żytniej. Fot. Michał Pawlik

 

Nieodżałowany Jarosław Zieliński, w swej książce „Realizm socjalistyczny w Warszawie”, w 2009 roku pisał:

Z 1951 roku pochodzi gmach szkoły podstawowej przy ulicy Żytniej 38/40, wzniesiony według projektu Kazimierza Skoczenia. Obecna sytuacja szkoły jest nieco niezrozumiała, fasada bowiem zwraca się ku otoczonemu rosłymi drzewami, miniaturowemu dziedzińczykowi, pierwotnie jednak planowano przed nią przeprowadzenie nowej uliczki, równoległej do ulicy Karolkowej, na którą wychodzą tyły budynku. Budynek ma bardzo wydłużony, idealnie symetryczny rzut. Podcieniowy korpus główny od strony fasady nieznacznie cofnięto w stosunku do skrzydeł bocznych, które tworzą z nim w zasadzie jedną linię wzdłuż planowanej uliczki. Przypomina to sytuację pałacu Sapiehów przy ulicy Zakroczymskiej, notabene zrekonstruowanego także jako budynek przeznaczony dla szkoły. Korpus główny od zaplecza pogłębiono przystawieniem tej samej szerokości i wysokości pawilonu z salą gimnastyczną. Poprzedzają go boiska oskrzydlone po bokach bliźniaczymi budynkami mieszkalnymi, co czyni pozór głębokiego dziedzińca otwartego na Karolkową.

W budynku oskrzydlającym szkołę od strony ulicy Żytniej umieszczono komendę milicji (do dziś są na kratach symbole MO, czego nie należy zmieniać). Dziś mieści się tam Komenda Rejonowa Policji Warszawa IV, obejmująca swym działaniem dzielnicę Wola i Bemowo (dawniej administracyjnie było to osiedle Woli).
Wykaz ulic w kompetencji komendy: [LINK].