Wola lat sześćdziesiątych, Czyste, Rogalińska, fabryka Dąbrowskiego, we wspomnieniach redaktora Janusza Dziano
Z tyłu, za budynkiem Fabryki Henryka Dąbrowskiego, na całej długości ulicy Rogalińskiej, ciągnął się pas ziemi uprawnej. Teren pokrywał kobierzec różnobarwnych kwiatów, wabiący silnym aromatem liczne pszczoły i motyle. Całość dopełniał ogród warzywny oraz sad owocowy.
Na tyłach, przyklejony do ściany fabryki, stał wysoki gołębnik z monstrualną drabiną. Jego specyficzna woń nie była niczym szczególnym. Wszak obecność „bujających” po Wolskim niebie ptasich rycerzy przestworzy, była naszą codziennością, normalka. Obok części ogrodowej, tkwił w ziemi poniemiecki basen przeciwpożarowy. Mieszkańcy i pracownicy Cefarmu skutecznie wyczyścili go i napełnili wodą.
Latem obiekt stanowił ogromną atrakcję. Mały bo mały, ale był. Jedyny odkryty basen w najbliższej okolicy, miejsce do niedzielnego wypoczynku. Kocyki, trawka, kilka stolików i taboretów. Pełna kultura.
Sąsiadki przynosiły smakowite ciasta i orzeźwiające napoje w butelkach po oranżadzie. Pan Tadeusz, sąsiad z drugiego piętra, zainstalował tu nawet stolik do szachów i gry w warcaby. Blat szachownicy pięknie wyrzeźbił, figury i piony ulokował w ozdobnych pudełkach z drewna. A wszystko to ręczna robota.
Kobiety dostarczały własnej produkcji artykuły spożywcze, frykasy zgodne z letnią temperaturą i kulinarnym upodobaniem. Na obiad serwowały zupy owocowe z wiśni lub rabarbaru, a do tego ręcznie robiony makaron. Na drugie danie pierogi z farszem dowolnym, pyzy lub leniwe kluseczki. Dania mięsne stanowiły okazjonalny wyjątek, nie zawsze gościły w domowym menu. Niby nic szczególnego, jednak na świeżym powietrzu wszystko smakowało niczym pychoty z Baru mlecznego na Działdowskiej.
W Delikatesach na Wolskiej można było kupić praktycznie wszystko, nawet kawior czy wędzonego węgorza. Wędlinę kupowano w bieżącym zapotrzebowaniu. Kilka plasterków do śniadania i na kanapki do szkoły lub pracy. Braki w zaopatrzeniu i hurtowe zakupy, to lata trochę późniejsze.
Typowo męskie dodatki do gastronomii panowie odkładali na spotkania wieczorne. Bo to i chłodniej, a bez obecności kobiet zdecydowanie bezpieczniej.
Dzieciarnia ochoczo korzystała z basenu. Wesołe zabawy i figle na pływającej po wodzie ogromnej dętce samochodowej. Była radocha na całego, czyli ubaw po szyję.
Bitwy morskie z wymyślonym przeciwnikiem, a czasem z dzieciarnią mieszkającą na pobliskim osiedlu tramwajarskim. Co z tego, że człowiek opił się wody. To mięta i detal. Grunt to zabawa na sto fajerek i piecyk węglowy.
Jednak dla mnie i kumpli najsilniejszym magnesem były dwa dorodne drzewa czereśni.
Owoc zakazany ma smak szczególny. Wiadoma sprawa, jak świat światem.
Siostra Ignacja, zakonnica ucząca mnie religii w kościele św. Klemensa przy Karolkowej, wspominała często o podobnym fakcie biblijnym.
Adam z Ewką za zerwanie zakazanego owocu wyfrunęli dyscyplinarnie z raju, my jednak zupełnie się tym nie przejmowaliśmy. Z naszego ówczesnego „raju”, formalnie nie dało się wyfrunąć. Nawet jakby kto bardzo chciał.
Nikt z dzieciaków nie pytał czy można zachachmęcić to i owo. Bo jaka to radocha ? Lipa na resorach, pozbawiona emocji wspólnej zabawy i pokusy zakazanego smaku.
Przekradanie się, baczna obserwacja terenu, wspinaczka po lince na wysoki mur. To wyzwania godne scen z filmów przygodowych, czasem wyświetlanych w pobliskim kinie Mazowsze przy Kasprzaka.
Smak dorodnych czereśni był wyborny. Nie to co owoce zakupione w warzywniaku pani Kunowskiej przy ulicy Brylowskiej. I owszem, czasem brzuch rozbolał, bo umiar to pojęcie dzieciom nieznane, wręcz abstrakcyjne. Oddzielną motywację stanowiła obecność nienażartych szpaków. Latało to po całej Woli, szabrowało dorodne i soczyste owoce. A my co? Cygance spod kiecki wypadliśmy?
Czasem zdarzało się wpaść w ręce stróża, wartownika nadzorującego powierzony mu teren. Srogą karą było zjedzenie kilku kwaśnych jabłek i perspektywa częstych posiedzeń w „salonie westchnień”. Leberko i detal, to też nie zniechęcało.
Akcja czereśnia była lepsza niż podchody, skakanie z dachu baraku na pryzmę piachu, gra w „zośkę”, „ciupy” lub „pikuty”. Parę wiosen starsi koledzy uwielbiali strzelanie z klucza oraz uliczne wyścigi z fajerą i pogrzebaczem.
A wartownik? Czasem był trzeźwy i przez to dość szybki. Jednak pokusa była silniejsza.
My albo on, kto kogo oszuka, kto przechytrzy i wystawi delikwenta rufą do wiatru.
Bywało jednak, że to wartownik podstępem nas pokonał. Złapał za kołnierz i uwięził w stróżówce przy wejściu. No cóż, w końcu nawet dzieci mają swój słabszy dzień.
Po niefortunnym zatrzymaniu, łowca amatorów czereśni dawał znać telefonicznie wartownikowi z Cefarmu, a ten drałował po rodziców. Na negocjacje chodziły nasze mamy, ojcowie nie nadawali się do pełnienia takiej funkcji. Bywało, że dali synowi w ucho, nawymyślali bo musieli, popędzili do domu. Jednak by załagodzić niefortunną scysję, wypijali z pilnującym obiektu ćwiarteczkę ”za zdrowie ludu pracującego miast i wsi”.
Kobiety doskonale znały efekty męskich negocjacji. Wolały wziąć sprawy w swoje ręce, a przy okazji nawymyślać „łowcy niewinnych duszyczek”. Bo brak zrozumienia dla dziecięcych zabaw, to na Woli było formalne przestępstwo.
Wspomniany ogród ciągnął się na granicy terenu „Cefarmu” i graniczył z dawną ślusarnią Antoniego Szmalenberga pod adresem Skierniewickia 12. Postać dobrze znana pobliskim mieszkańcom. Bo kto inny wyprodukował reprezentacyjną bramę wejściową dla domu Króla Słodyczy, Pana Wedla? Misternie i po mistrzowsku wykuwał w metalu najwymyślniejsze kształty i ozdobne ornamenty? Obiekt ciekawy, ale nie aż tak by łapać kontuzje na wysokim murze okalającym posesję.
Za ślusarnią była jeszcze jedna atrakcja, dość aromatyczna.
„Wytwórnia win owocowych i soków” J. Jaccak i A. Szumski – Skierniewicka 10 (później Warsowin).
Cały wolny teren zajmowały drewniane skrzynki do przewozu wspomnianych produktów. Aromat dochodzący z wytwórni mieszał się wyziewami fabryczki „zapachów do ciast” Henryka Dąbrowskiego. Że nikt w tamtych czasach nie pobierał od mieszkańców „opłat za mikroklimat”? Wdychali za friko, czyli zupełne darmoszkie.
Po zapadnięciu zmroku skrzynki „ożywały”, dość głośno mrucząc i złowrogo prychając. To koty urządziły tu sobie wygodne kwatery, swoiste bazy wypadowe do szlajania się po całej okolicy.
Jednak nie wchodziliśmy tam, pazury to groźny i bolesny oręż. A alkoholowy aromat? Stanowił dla „futrzaków” szczególną atrakcję oraz wydatnie wpływał na przyrost licznej populacji.
Na końcu wspomnianego terenu prężnie działał żłobek i przedszkole – Zakładów Radiowych Kasprzaka. Teren dobrze znany. Głównie z racji przekazywania mej cielesnej powłoki w ręce przemiłego i fachowego personelu placówki. Wspaniałe wspomnienia.
c.d.n