Strona główna KULTURA Spacerkiem po wspomnieniach – c.d.

Spacerkiem po wspomnieniach – c.d.

0
Spacerkiem po wspomnieniach – c.d.
Obiekt Sarmaty na dawnej Sadurce Fot. Paweł Starewicz

Wola lat sześćdziesiątych, Czyste, Sadurka, Sarmata, we wspomnieniach redaktora Janusza Dziano

Sadurka mojego dzieciństwa.

   Powojenna Sadurka to już zdecydowanie inna lokalizacja, choć w pobliżu historycznych terenów. Myślę, że wyższa konieczność sklecić słów kilka w temacie dawnych przekazów.
  Na mapie angielskiego inżyniera, Williama Heerleina Lindleya (lipiec 1897 r.), który
jako wybitny fachura nadzorował pracę przy budowie warszawskiej sieci wodociągowej i kanalizacyjnej, mamy okazję zobaczyć dość sporych rozmiarów rozlewisko.
To dawny teren w miejscu powojennego obiektu „Budowlanych”, w latach 1957 – 1960 zastąpionego przez „Sarmatę”. Klub z godnymi tradycjami.

Sadurka na planie Lindleya -  Archiwum Państwowe m. st. Warszawy
Sadurka na planie Lindleya – Archiwum Państwowe m. st. Warszawy

   W nielicznych zapisach o potoku Sadurka, możemy znaleźć informacje zaledwie lakoniczne, by nie powiedzieć szczątkowe.
   Rzeczka miała źródła w bliżej nieokreślonym miejscu, na terenie pomiędzy Włochami a Czystem. Od swych źródeł leniwie odbijała w kierunku Szczęśliwic, skręcała w kierunku południowym, gdzie bez zbędnego pośpiechu szemrała na pobliskim Rakowcu i Okęciu.
Potok przecinał trakt biegnący z terenów współczesnej Szczęśliwickiej i Białobrzeskiej, następnie mijał miejsce obecnego stadionu RKS Okęcie.
   Bagnisty teren, na którym obecnie znajduje się Lotnisko im. Chopina, Sadurka przekraczała obertasem od wschodu. Dalej potok kierował się na wschód przez Służewiec i Służew, spływał na tereny nadwiślańskie i w okolicach Wilanowa uchodził do Wisły. Bieg i długość potoku zmieniały się kilkukrotnie na przestrzeni wielu lat.
I to by było na tyle – jak mawiał nieodżałowany Jan Tadeusz Stanisławski.

Sadurka - zdjęcie z albumu Fotografowie Warszawy, autor Konrad Brandel
Sadurka – zdjęcie z albumu Fotografowie Warszawy, autor Konrad Brandel

    Moja Sadurka to rejon pomiędzy ulicami Skierniewicką i Płocką na osi wschód zachód, a Wolską i Kasprzaka w pasie północno południowym.
   Zacznę od strony, którą jako regularny berbeć robiłem pierwsze spacery z rodzicami.
Po wyjściu z bramy Cefarmu to odcinek kilkunastu metrów do Skierniewickiej, za nią chodnik i podwyższenie terenu zabezpieczone murkiem z czerwonej cegły. Wejściem było kilka rzędów szerokich schodów ułożonych z płyt chodnikowych.
   Wzdłuż ulicy, na wysokości Siedmiogrodzkiej, ciągnął się rząd strzelistych topoli, zdecydowanie górujących nad pobliską zabudową. Drzewa były ulubioną kryjówką dla  stad okolicznych wróbli.

   Idąc chodnikiem w kierunku ulicy Płockiej, podwyższenie kończyło się łagodnym spadkiem, wykorzystywanym w zimie jako miejsce do dziecięcych zjazdów na sankach. W lecie na zieloną Sadurkę drałowały całe rodziny z kocykami i obowiązkową wałówką.
Spragnieni słońca i chwili oddechu, okoliczni mieszkańcy w dynamicznej asyście małoletniego pędractwa.

Na Sadurce lata `70   Fot. Paweł Starewicz
Na Sadurce lata `70 Fot. Paweł Starewicz

   Żwirowe alejki i drewniane ławeczki dawały namiastkę parkowego zieleńca. Większe drzewa porastały pas w pobliżu Płockiej. Królowały młode nasadzenia, jeszcze dość wątłe, nie dające najmniejszych szans na skrycie się przed prażącym słońcem.
Jako dzieciaki przychodziliśmy tu pograć w piłkę, wytrwale odpalać rakiety napędzane saletrą, pograć w pikuty czy pojeździć na rowerach.
W Wielkanoc waliło się ostro z karbidu, odpalanego w dużych puszkach po kostkach Maggi.
   Uczniowie z ogólniaka na Rogalińskiej rozstrzygali tu swoje „honorowe sprawy”, czyli regularne mordobicie w obronie racji wyższych. Kiedyś na takie rozstrzygnięcia mawiało się „solówa”, czyli jeden na jednego, do pierwszej krwi albo poddania.
   Leżący nie podlegał dalszej nawalance. Albo wstał, albo był „rybi frędzel” i nikt nie zawracał sobie głowy dętym frajerem. Nawet kodeks łobuzerski swe zasady posiadał, a złamanie niepisanej umowy powodowało dość przykre konsekwencje. Delikwent, który popełnił odstępstwo, w oczach ferajny był formalnie przegrany. Każdy mógł mu „wejść na mamusię” i bezkarnie napluć w twarz. Podobnie było z kopaniem leżącego, taki incydent nie miał prawa się przydarzyć.
To były ściśle przestrzegane kanony i reguły obowiązujące na Woli.

Rodzinnie na Sadurce Fot. Paweł Starewicz
Rodzinnie na Sadurce Fot. Paweł Starewicz

   Wyobraźcie sobie mój kulturowy szok, jaki przeżyłem po przeprowadzce z Woli na Rakowiec.
Tu był zupełnie inny świat, pod kilkoma względami może i wygodniejszy. Nikt nie ganiał z kubełkiem po węgiel do piwnicy, w łazience była wanna, ciepła woda w kranach, czysto i przejrzysto.
Ja jednak tęskniłem za moim światem. Może i siermiężnym, ale z fasonem i ogólnie zrozumiałym. Powrócę do tego ciut później, wracamy na moje Czyste.

   Przez Sadurkę chodziłem z rodzicami do magla pana Marchewki. Punkt wysoce usługowy mieścił się w suterynie kamienicy przy Płockiej 3. Nigdy nie zapomnę drewnianej maszynerii na korbę.
   Na specjalne wałki kobiety nawijały wykrochmalone pościelowe, wszelkiej maści i przeznaczenia obrusy, zasłony i męskie koszule. Gotowe „wsady” umieszczano w maszynerii i „jadziem panie zielonka”. Duże koło zębate uruchamiało piekielną maszynę, a wokół roznosił się chrobot urządzenia i głosy kobiet komentujących wydarzenia z życia ulicy i sąsiadów.

Jak w maglu u Pana Marchewki
Jak w maglu u Pana Marchewki

   Z relacji rodziców wiem, że właściciel magla bardzo mnie lubił. A kiedy w intencji urodzinowej zaśpiewałem mu wyuczoną w przedszkolu piosenkę, po steranych życiem polikach spłynęła serdeczna łza wzruszenia.

Na marchewki urodziny
zeszły wszystkie się jarzyny.
A marchewka gości wita
I o zdrowie grzecznie pyta.

   W narożniku Sadurki, od strony ulicy Kasprzaka, w starej kamienicy przy Płockiej 2, był sklep mięsny „Konsumy”. Miejsce o tyle ciekawe, że zakupy mogli tu zrobić tylko wybrańcy i znajomi kierownika.
   Po 1956 roku nazwę Konsumy przyjęło Przedsiębiorstwo Gastronomiczno-Handlowe, tworzące w Warszawie sieć sklepów i stołówek dla pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, czyli służb formalnie mundurowych. W oknach wisiały dość gęsto tkane żółte firanki, bo po co drażnić zaopatrzeniem okolicznych „nieuprawnionych”.

   W tamtych latach sobota była szóstym dniem pracowitego tygodnia. I jak to wtedy mawiano „przy sobocie, po robocie”, pod estradę na Sadurce zjeżdżał samochód z artystami, muzykantami i nagłośnieniem. Okoliczni mieszkańcy dość tłumnie schodzili się na występy, rozkładając dla bliskich i sąsiadów kocyki na trawie. Taki rodzinny piknik trwający do godzin wieczornych.
   Panowie mieli idealną okazję do „przetarcia szkła”, płeć nadobna do solidnego rozgrzania szczęk przy emocjonalnym omówieniu „aktualnych wydarzeń w okolicy”.

Sarmata - zawody łyżwiarskie
Sarmata – zawody łyżwiarskie

Co jeszcze zapamiętałem?
   Niezliczone komórki z królikami, które stały we wnękach okolicznych podwórek. Gołębniki i ich właścicieli, pasjonatów machających wytrwale kijami zakończonymi kawałkiem materiału. Bo gołąb dla zdrowotności musiał regularnie „bujać”. Inaczej nie był wart łyżki podłego ziarna.
   W kamienicy przy Skierniewickiej 11 był sklep spożywczy, przez mieszkańców zwany potocznie „Spółdzielnią”. Zapamiętałem szczególną sytuację z grudnia 1970 roku. Zagotowało się na Wybrzeżu, lecz prasa i radio nabrały wody w usta. Żyliśmy nieświadomi nadchodzących wydarzeń. Ojciec koleżanki z klasy był kolejarzem, gdy wrócił z kursu do Gdańska zwołał rodzinę i najbliższych sąsiadów. Wydając konkretne polecenia przydzielił wszystkim zadania do robienia zapasów żywności. Właśnie stałem w kolejce po pieczywo, gdy kumpela podeszła do mnie pod sklepem i do ucha przekazała informację. W trymiga pobiegłem do domu przekazując mamie co w trawie piszczy. Zabrałem siatkę, schowałem do kieszeni portmonetkę z pieniędzmi i biegiem pod spółdzielnię. Ludzie już się ustawiali, zrobiła się kolejka jak nigdy wcześniej. Ekspedientka też już wiedziała co jest na rzeczy. Oświadczyła, że będzie sprzedawać smalec i marmoladę po pół kilograma, mąkę i cukier po kilogramie, zaś masło po jednej kostce. Rozsądne posunięcie, dające szansę na jakieś zaprowiantowanie. Wracałem do domu dumny jak paw. Wreszcie i ja w trudnej chwili zrobiłem coś konkretnego.

Płocka w kierunku Kasprzaka, lata `60. Fot. NAC
Płocka w kierunku Kasprzaka, lata `60. Fot. NAC

   Na posesji Płocka 11 działała fabryczka wyrobów gumowych. Gumka do ścierania to w szkole rzecz przydatna. A jak można było użyć jeszcze nie pocięty kawał „gumowego bata”? Można było! Szczególnie w sprawach spornych, wymagających „siły argumentu”. Takie pojawiały pomiędzy zwaśnionymi podwórkami. Ostatnie słowa do draki musowo było przekuć w zwycięstwo. Kolejną atrakcją był teren Polskich Nagrań, czyli przedwojennego „Odeonu”. Historyczna zabudowa mieści się na terenie przy Płockiej 13.
   W niedziele i święta państwowe zakład formalnie nie działał. Wtedy my, rzecz jasna nieformalnie, brykaliśmy przez płot po fanty, czyli wybrakowane płyty gramofonowe.
Jeśli ilość skaz na płycie ostatecznie przekreślała jej wartość, mówiło się trudno.
W ostateczności mogła doskonale służyć do zrobienia „kopcia”, lub dostojnie poszybować w kierunku bocznych boisk Sarmaty. Gospodarze obiektu nie raz urągali na czym świat stoi.
Bo ciągłe uprzątanie terenu z „latających płyt”, to nikomu nie potrzebna i wyjątkowo żmudna robota.

Ulica Kasprzaka -  Instytut Chemii Organicznej 1970 r.
Ulica Kasprzaka – Instytut Chemii Organicznej 1970 r.

   Pomiędzy ciągiem starych kamienic przy Płockiej, rozpoczynała swój bieg żwirowa uliczka Ludwiki. Prawą stronę stanowił teren wspomnianego już wcześniej obiektu Sarmaty, z lewej mańki ciągnęły się zabudowania Instytutu Chemii Organicznej. To była moja codzienna trasa, którą mozolnie drałowałem do podstawówki numer 182 na Bema.
   Po drodze bywało sporo atrakcji. Od przejść przez dziury w betonowym ogrodzeniu stadionu, przez zbieranie dla koleżanek z klasy dekoracyjnych „rzepów”, do spotkania z kumplami z osiedla Wawelberga i bloków na Szymczaka. 
„Rzepy” miały swoje wyjątkowe zastosowanie. Cudownie ozdabiały warkocze i fartuszki naszych dziewczyn z klasy.

Zawody motocyklowe na stadionie Budowlanych - 1951 r.
Zawody motocyklowe na stadionie Budowlanych – 1951 r.

   Jednak wyjątkowo ulubionym był teren ukochanego Jordanka. Miejsca bezlitosnej dewastacji dziecięcej cielesności, wytrwałego niszczenia pepegów, koszulek i portek w dowolnym fasonie i przeznaczeniu.
   Jesienią okazałe drzewa kasztanowca budziły ogromną pokusę wspinaczki. Jednak buszowanie pośród gałęzi groziło bolesnym upadkiem, złamaniem lub rozbiciem głowy.
   Obiektem szczególnego przeznaczenia było boisko do piłki kopanej. Miejsce zaciętych pojedynków klasowych, lub rozgrywek pomiędzy podwórkami.

   Będąc klasowym bramkarzem, do upadłego walczyłem z piłką, własnym organizmem i kolegami. Bo rywalizacja ze starszą klasą, lub sąsiadami z innej ulicy, to sytuacja „nie w kij pierdział”. Bardzo poważna i honorową rozgrywka, okazja do zdobycia uznania w oczach kumpli, lub jego ostateczna utrata. O wymyślnych ozdobnikach, padających pod adresem niefortunnego bramkarza, nie wspomnę.
   Zimą z boiska zgarniano śnieg, robiono bandy i wylewano ogromne lodowisko. W pawilonie Jordanka była wypożyczalnia łyżew w różnych systemach. Młodsza dzieciarnia brała „saneczkowe”, ciut starsi zmyślnie instalowane do odpowiednich butów. Typowych figurówek czy hokejów było jak na lekarstwo, ale to mięta z bóbrem, żyć nie umierać.         Godziny spędzone na powietrzu w doborowym towarzystwie koleżków i koleżanek ze szkoły, to był cud, miód, malina.

Przedwojenny kadr z Ogródka Jordanowskiego przy ulicy Ludwiki.
Przedwojenny kadr z Ogródka Jordanowskiego przy ulicy Ludwiki.

   Dla zachowania pełnego obrazu należy jeszcze wspomnieć o małej górce. Wtedy nie miałem pojęcia, dziś wiem ze starych zdjęć, że usypano ją jeszcze przed wojną. Znakiem tego zaliczyły ją całe pokolenia Wolskich „ślizgaczy”. Po lekcjach zjeżdżano „na klipach”, czyli tekturowych tornistrach, a w dni wolne od nauki darło się zelówki butów.
   W pasie do zbiegu Skierniewickiej i Wolskiej, znajdowały się po lewej stronie pozostałości przedwojennego PCK i Ursusa, dość skromne parterowe resztki.
W latach 50-tych i 60-tych, teren zajęły garaże Pogotowia Ratunkowego i Baza Opakowań „Cefarmu”. 

   Z opowiadań sąsiadów wiem, że przed wojną i za okupacji na terenie Sadurki powszechnie uprawiano dzikie ogródki warzywne. Wszak marchewka, kartofelek czy insza roślinka, zawsze się w kuchni przydały.
Dziś nie ma już tamtej Sadurki!
   Odeszły pozostałości fabryczek, okaleczonych przez wojnę ceglanych murów, ustronnych miejsc do wypicia alpagi czy piwa z browaru na Grzybowskiej.
Z czasem powstało tu osiedle mieszkaniowe, a mnie pozostały tylko wspomnienia.
Świat pędzi do przodu, nie licząc się ze zbędnymi sentymentami.

c.d.n.