O różnych przypadłościach językowych rozbrzmiewających na warszawskiej ulicy, miałem okazję już pisać.
Zatem nadeszła wyższa konieczność, by zwrócić uwagę na wszechobecne, tak charakterystyczne dla naszego miasta poczucie humoru. Czyli ujmując to w szalonym skrócie – śmichy chichy.
Warszawiacy tak mieli, przypadłość praktycznie dziedziczna. W każdej sytuacji, nawet zaskakującej lub dramatycznej, potrafili wpleść w swój język odrobinę uśmiechu.
Tak rodziły się cudowne bukiety słownych kwiatów, przez lata wabiące niepowtarzalnym warszawskim dowcipem.
W przedwojennym filmie „Antek policmajster” (premiera 8 lutego 1935 r.), wyreżyserowanym przez Michała Waszyńskiego, z muzyką Henryka Warsa, główny bohater wyśpiewał niekwestionowany hymn dzieci Syreniego Grodu:
To jest życie hokus pokus
Zwykły hazard zwykła gra
Albo orzeł albo reszka
Raz się ni ma raz się ma
Jeśli wygrasz to w porządku
Wtedy bracie rób co chcesz
A jak przegrasz też się nie martw
Tylko ze mnie przykład bierz
Oj diridi od diridi rach ciach ciach
Jutro się odczepi bida rach ciach ciach
A jak bida się odczepi rach ciach ciach
Znów będzie lepiej hop siup
Najważniejsza rzecz humorek
I na lekko wszystko brać
Trzeba budzić się z uśmiechem
I ze śmiechem kłaść się spać
Po co martwić się i smucić
I narzekać wciąż na brak
Lepiej śmiać się ze wszystkiego
I powiedzieć sobie tak
Oj diridi oj diridi rach ciach ciach
Wszystko bzdury nos do góry rach ciach ciach
Wciąż wesoło chociaż goło rach ciach ciach
Reszta to frajer hop siup
Piosenka błyskawicznie zagościła w sercach i umysłach mieszkańców. Śpiewano ją w wielu miejscach i przy różnych okazjach.
Za sprawą Adolfa Dymszy (odtwórcy postaci Antka Króla), stała się swoistym mottem życiowym warszawiaków. Bo co jest najlepszym lekarstwem na trudy i znoje dnia codziennego?
Uśmiech i dobry humor!
We wrześniu 1939 roku nie było już do śmiechu, nadeszło najgorsze. Wybuch wojny, śmierć i codzienny terror. Mroczne realia „zafundowane” przez szwabskiego okupanta.
Ale nawet wtedy, warszawski humor nie poddał się okrutnej rzeczywistości. W mojej ocenie dynamicznie rozkwitał, w wymiarze wcześniej niespotykanym.
Przytoczę dwa przykłady, oba autentyczne.
Pierwszy zapisał Stefan Wiechecki Wiech, a relację zawarł w wydanej w 1970 roku autobiografii, książce zatytułowanej „Piąte przez dziesiąte”.
Po zajęciu Warszawy, Propagandaabteilung ustawiło na większych placach tablice informacyjne. Była to podłej jakości podobizna Winstona Churchilla, z nieodłącznym cygarem w zębach. Szwabską grafikę dopełniała mało przekonująca informacja:
Winston Churchill, podpalacz świata nr.1. On przyniósł straszne nieszczęście dla całej Europy.
Anegdota krążąca z ust do ust mówiła, że w okolicach Placu Piłsudskiego, pod jedną z takich tablic stanął zaprawiony w legularne deseczkie niemłody już jegomość.
Z dość dużym wysiłkiem odczytał tekst faszystowskiej „reklamy”, przeniósł wzrok na charakterystyczną facjatę, resztkami sił wyostrzył wzrok. Gdy wszystko ze sobą powiązał wyprężył się jak struna, po czym salutując do kapelusza głośno zakrzyknął:
– Wodzu, prowadź!
Kolejnym przykładem jest opowieść, w której biorą udział dość typowi mieszkańcy naszego miasta.
Dymy pożarów, wokół świszczą pociski i ryczą bomby. Dwaj panowie siedzą spokojnie na murku i uporczywie walczą z pijacką czkawką. W końcu jeden z nich odzywa się błagalnym głosem:
– Heniu! Jak pragne kielicha! Ty musowo mnie czemś wystrasz. Bo inaczej zaczkam sie naśmierć.
Dziś podobne opowieści brzmią dość banalnie, jednak wtedy stanowiły ważny element w życiu stolicy. To działało jak najlepsze duchowe wsparcie. Czynnik bardzo ważny, pośród szalejącego wokół terroru i niezliczonych ludzkich dramatów.
Warto w tym miejscu wspomnieć o słowach warszawskich kupletów:
Siekiera motyka bimber szklanka,
W nocy nalot w dzień łapanka …
Powojenna cenzura była jednak fest flancowana. Jak przysłowiowa rzeżucha czy insza pelargonia. Bo kto inny jak warszawiak, mógł mieć pełne rozeznanie w tekście piosenki?
Piosenki, która znalazła się w powojennej produkcji, filmie zatytułowanym Zakazane piosenki.
Słowa „w nocy nalot”, dotyczyły bowiem sowieckich nalotów na Warszawę, a było takowych dość sporo. Po jednym z ataków „na pozycje niemieckie”, 2 września 1942 roku, sowieckie bombowce zmiotły z powierzchni ziemi największy plac handlowy, popularny Kercelak.
O „walecznej” armii czerwonej, można było usłyszeć także w modlitwach intonowanych przez mieszkańców, modlących się przy podwórkowych kapliczkach:
Od łapanek, egzekucji i sowieckich nalotów! Uchowaj nas Panie …
Ale powróćmy do okupacyjnego humoru.
Podobnych opowieści krążyło po mieście bez liku. Budziły ciepły uśmiech, ale co najważniejsze, budowały poczucie więzi między mieszkańcami, dając bezcenną nadzieję na lepsze jutro. Zupełnie jak we wspomnianej wcześniej piosence, w wykonaniu Adolfa Dymszy:
Ja już taką mam naturę
Od szczeniackich swoich lat
Że ja śmieję się z wszystkiego
I że gwiżdżę wciąż na świat
Jeśli czasem jest mi ciężko
Lub mi figla spłata los
Ja nie płaczę ja nie wzdycham
Ale śmieję się na głos
W tych trudnych czasach warszawski humor jak miły gość, rąsia w rąsie trzymał sztamę ze środowiskiem literackim. Nie można było oficjalnie publikować, takie wyjątkowo podłe czasy. Jednak strofy okupacyjnej poezji rozchodziły się w błyskawicznym tempie. Głównie za sprawą odręcznie przepisywanych egzemplarzy.
Tadeusz Hollender, dziś mało znany okupacyjny poeta, napisał wiersz zatytułowany Uśmiech Warszawy.
Wbrew szubienicom, mordom i krzyżom,
Wbrew mocy, która podbiła świat,
Wielka Warszawo, polski Paryżu,
Śmiech na ruinach kwitnie jak kwiat.
Bo ten zwycięży, który się śmieje,
Rozpacz to dzisiaj okropny grzech,
Dla tych, co zawsze mieli nadzieję,
Brzmi twój przekorny, zwycięski śmiech.
Poeta został aresztowany przez Niemców w 1943 roku i trafił na Pawiak. 31 maja 1943, dzień po 33. urodzinach, został wyprowadzony na jedną z ulic getta wraz z grupą więźniów i rozstrzelany.
Powojenna rzeczywistość nie była tak wesoła. Ci co przeżyli i wrócili do zniszczonego miasta, starali się trzymać fason. Kilka przykładów powojennego warszawskiego humoru:
– Wiesz, że w Warszawie żyje już pół miliona ludzi?
– Nie, żyje z 50 tysięcy, reszta kombinuje.
– Kiedy w Warszawie jest święto? Jak się spotka dwóch rodowitych warszawiaków.
Sklep alkoholowy w Krakowie.
Klient prosi o pół litra wódki. Zdziwiona ekspedientka pyta:
– Jakieś większe przyjęcie będzie, panie mecenasie?
Sklep alkoholowy w Warszawie.
Klient prosi o pół litra wódki. Ekspedientka pyta:
– Na miejscu czy zapakować?
Do tramwaju w Warszawie wpada bandyta z pistoletem i krzyczy:
– Nie ruszać się, to jest napad!
Odzywa się pasażer:
– Aleś mnie pan wystraszył, już myślałem, że to kontrola biletów.
Trzech kolegów z wojska – Warszawiak, Ślązak i Poznaniak, spotkali się po latach.
– Ja przyniosę wódkę – mówi Ślązak
– Ja skoczę po zagrychę – proponuje Poznaniak
– To ja skoczę po szwagra – zadecydował Warszawiak