Najpopularniejszą w Warszawie rybką, był bez wątpienia śledzik.
Czy to na intencje świąteczne, czy z okazji męskich rozmów aż do rana, śledzik po warszawsku bezapelacyjnie wiódł prym.
Katolik – tak śledzia nazwali kiedyś nasi starozakonni współmieszkańcy Warszawy. Najlepsi w mieście handlarze dobrem wszelakiem, takiem siakiem i owakiem.
Głównym odbiorcą była ferajna w katolickie wiare wpisana, przełożenie więc dość oczywiste.
Jak był post, czy zakrapiana okoliczność, to śledzik być musiał, obowiązkowo.
A pod śledzika … No właśnie.
Od zamierzchłej starożytności, podstawową miarą prawdziwie męskiego spożycia było 100 gram wódzi czystej. Zamawiało się sete, seteczkie lub setuchne. Jednak wrażliwsi na aliganckie wymowe, używali słowa angielka.
Takim oto sposobem powstało fenomenalne, prawdziwie warszawskie, gastronomiczne zawołanie:
Ożenić katolika z angielką
Pośród wielu nazw stosowanych w określaniu napojów zasadniczo wyskokowych, wyszczególnię zaledwie kilka najpopularniejszych.
Czasem mawiano dość oschle i mało przyjaźnie – wóda lub nafta.
Co mogło być zasadniczo zrozumiałe, gdy płynęło z ust pięknych pań, mierzących się z letką niedyspozycją osobistego małżonka, lub życiowego partnera.
Jednak zdrobnienie wódzia, miało już zabarwienie wyraźnie pieszczotliwe. Dające wyraz głębokiej więzi w relacjach pijącego ze spożywanym alkoholem.
W powszechnym obiegu było jeszcze słowo monopolka. Na trwałe uwiecznione w tytule skocznego tańca – Polka Monopolka.
Oto kilka okolicznościowych określeń, bliskich sercu konesera alkoholowych doznań:
dykta, gocha, akwawita, balsam, gaz, tata z mamą (czyli spirytus z uznaniową ilością wody), gołda, czyściocha, ćmaga
Bogactwo tradycji spowodowało, że powstawały ciekawe opisy delikwenta będącego po tak zwanym spożyciu:
– zabalsamowany w trupa
– zagazowany w dym
– zaprawiony w trzy dupy (musiały być trzy, poniżej to plama na honorze zaprawionego)
– naperfumowany na fest
– zalany w pestkie
– zaprawiony w deseczkie
– zlakierowany w pechę
– naflitowany jak pluskwa („Flit” to nazwa środka owadobójczego)
– rymsnięty na cacy
– zrobiony na perłowo
– ululany jak niewinne niemowle
Jeśli ktoś chciał zabłysnąć staropolszczyzną, na wódkę mawiał okowita lub gorzałka. Jednak były to słowa mało popularne, nie budzące zrozumienia pośród entuzjastów tradycyjnych produktów Monopolu Spirytusowego na Ząbkowskiej.
Wymienione wcześniej nazwy, odnosiły się do wyrobu posiadającego ugruntowaną markę, i od pokoleń akceptowany smak. Produktu budzącego niezmiennie wysokie uznanie, oraz pełną akceptację wytrawnych znawców przedmiotu.
Byli jednak amatorzy pijący bylejakość. Czyli to wszystko, co zawierało C2H5OH i dało się łyknąć.
A co, gdy produkt nie dogodził odbiorcy?
Z reguły więcej go nie konsumowano, bo w przeciwieństwie do klasycznej wódzi mógł … fatalnie zaszkodzić.
Permanentny brak funduszy! To była podstawowa przyczyna odejścia od tradycyjnych kanonów spożywania.
Produktami zastępczymi bywały:
- denaturat, powszechnie znany jako jagodzianka na kościach lub dynks
- bejca spirytusowa lub politura stolarska
W latach powojennych znano tanie zamienniki typu:
- Woda Brzozowa
- Woda kolońska po goleniu „Przemysławka”
Znalazłem nawet dość ciekawy opis nuty kompozycyjnej Przemysławki:
Przemysławka to kultowy kosmetyk produkowany w Polsce, w niezmiennej recepturze od 1919 roku. Charakteryzuje ją świeży, lekki zapach owoców cytrusowych z delikatnymi ziołowymi nutami utrwalonymi akordem balsamicznym.
Brzmi nieźle, jednak nie każdemu smakował taki gatunkowy kieliszek chleba.
Podobne zamienniki uznawano za oznakę alkoholowego upadku.
Nawet powszechnie uznany poeta Julian Tuwim, w „Polskim słowniku pijackim”, propagował szczytne i patriotyczne hasło:
– Niech gorzałka berbelucha zniknie, jakby w smole mucha
Bywało, że podobnie określano kiepskiej jakości samogon. Wyrób słabej marki, mętny i z podłym wskaźnikiem procentowym.
Gdy fest oblatany konsument chciał obrazić mało profesjonalnego uczestnika libacji, mawiał doń w tonie zasadniczo lekceważącym:
– Goń sie frajerze berbeluchą karmiony
A teraz proszę Szanownych, sprawa najważniejsza, bo honorowa!
Przed wypiciem należało pozdrowić współbiesiadników, wznosząc wymyślny i serdeczny toast!
Warszawska pomysłowość to ścisła ekstraklasa, mucha nie siada.
Kilka przykładów zaproszenia do ceremoniału:
– chlaśniem bo zaśniem
– trącim kogutka w ogonek
– robota to głupota, picie to jest życie
– ciach babkie w piach
– zdrowie żon i kochanek, oby się nigdy nie spotkały
– no to chlup w ten głupi dziób
– na pohybel frajerom i kapusiom
– zalejem robaka, niech zdycha pokraka
– kto nie pije krótko żyje
– rybka lubi pływać (pod śledzika-katolika)
– pierdykniem bo odwykniem
– tylko głupie nie piją przy zupie (pod flaczki z pulpetamy)
– chluśniem bo uśniem
– człowiek nie wielbłąd, pić musi
– za piękne konie i szybkie kobiety
– za tych co na morzu
– Polak nie kaktus, pić musi
– tyrtum pyrtum w górę serca
– siup tate na mame
– no to siulim
Ostatnie zawołanie zaczerpnięto z języka starozakonnych współmieszkańców Warszawy. Jego brzmienie zostało dość bezpardonowo przeflancowane, bowiem w oryginale brzmiało Chaim Szulim, będąc swoistym żydowskim pozdrowieniem.
Wymieniać można długo, nieustannie i wciąż. Bogactwo warszawskiej fantazji nie znało granic.
Na koniec naszego spaceru pośród słów i określeń monopolowych, ponownie zacytuję mistrza poezji ogólnie zastosowanej – Juliana Tuwima:
Różnica między wielbłądem a człowiekiem!
Wielbłąd może pracować nie pijąc przez cały tydzień, człowiek może przez tydzień pić … nie pracując.