Czy w przedwojennej kinematografii gwara warszawska zyskała uznanie na miarę gwary lwowskiej?
W niemym filmie gwary miejskie nie były „towarem” pierwszej potrzeby. Po wejściu do kin produkcji dźwiękowych, sytuacja ulegała wyraźnej i zrozumiałej przemianie. Film musiał na siebie zarobić, podbić serca widzów i dać konkretny zysk. Dochód powinien pokryć honoraria aktorów, wydatki związane z produkcją, spłaty weksli na zaciągnięty kredyt, koszty taśmy filmowej, rachunki za szycie lub wypożyczenie kostiumów, budowę wymyślnych scenografii (większość scen realizowano w wynajmowanych studiach filmowych), gaże ekipy produkcyjnej, koszty reklamy… Istna studnia bez dna.
Będące w prywatnych rękach firmy kinematograficzne potrafiły doskonale liczyć i umiejętnie kalkulować. Co realnie może dać pożądany, czyli jedynie słuszny zysk?
Język warszawskiej ulicy pojawiał się w filmach bardzo rzadko. Jeśli już to w krótkich, nieudolnych i przeważnie prześmiewczych scenkach z najniższych sfer mieszkańców miasta.
Jednak z upływem czasu tego typu kalkulacja straciła na znaczeniu. Popularność kina i rosnąca konkurencja wymagały szerokiego dostępu do przybytków X Muzy. Dlaczego?
Zdecydowaną większość stołecznej publiczności lat 30. stanowili przeciętnie sytuowani warszawiacy, dla których wydatek na bilet do kina stanowił spore wyzwanie. Przedstawiciele najuboższych dzielnic, często obrzeży miasta. Dla nich wizyta w kinematografie była nie tylko rozrywką, stanowiła próbę ucieczki od codziennych trosk i znojów. Dawała bezcenne chwile radości, często głębokich wzruszeń, okazję do zapomnienia o dźwiganym bagażu szarej, często dość ponurej rzeczywistości. Kino otwierało swoisty pomost pomiędzy bezbarwnym życiem, a nieznanym wcześniej światem. Rzecz jasna, ceny biletów musiały być na każdą kieszeń.
Miłośnicy Dziesiątej Muzy nie przepuścili żadnej filmowej premiery. Po wprowadzeniu filmu dźwiękowego, kino stało się przysłowiowym gwoździem do trumny dla wielu mniejszych teatrów. Widz bezwzględnie wybierał kino, które kusiło fantastyczną przygodą, wartką akcją, nieosiągalnymi dla teatrów możliwościami. Tu wraz z bohaterami przeżywało się miłosne uniesienia, skomplikowane intrygi, okrutne i bezwzględne zdrady, perypetie maści wszelakiej i naszpikowane egzotyką plenery. A wszystko to w zawrotnym tempie, z towarzyszącą muzyką i przebojowymi piosenkami. Scenariusze musiały celnie trafiać w gust odbiorcy i w jego indywidualne podejście do otaczającego życia. Ekranizacje powieści uznanych pisarzy, opowieści o historycznych zmaganiach z zaborcami, melodramaty wprost z arystokratycznych salonów.
To było dobre, ale nie dla wszystkich i tylko do czasu. Przeciętny odbiorca oprócz wzruszeń, liczył na doskonałą zabawę. By czas spędzony na seansie, oraz zainwestowane środki, dały pełnie szczęścia i głębię filmowych przeżyć. I tak w fabułę zaczęto wplatać wątki najłatwiejsze w odbiorze. Humorystyczne sceny z życia dość przeciętnych bohaterów, a jak zwyczajnych to bliskich sercu. Praczki, pokojówki, kamerdynerzy, kucharki czy pospolici dorożkarze. Sprzedawcy psów, kotów, królików, ptactwa egzotycznego i amerykańskich aparatów do lutowania garnków. Potencjalny widz miał możliwość pełnej identyfikacji z Warszawskiem Rodakiem, lokalnym językiem, często szemranem charakterem, oraz tym wszystkim co sprawiało, że bohater stawał się regularnem swojakiem
Sprawą trudną, lecz dość istotną był fakt, że pośród ówczesnych aktorów filmowych, mistrzów we władaniu językiem miasta i znajomością charakternych zachowań, było jak na lekarstwo. Apteczne złudzenie, ot co. Zdarzało się bowiem, że obrotni właściciele ubojni drobiu na Pradze, mieli genialny pomysł na dobry geszeft, czyli interes. Inwestowali w kinematografię i liczyli na cud w wymiarze biblijnym. Zatrudniali kogo się dało, jak się dało, aby tanio i bez zbędnych umów. Przeważnie kończyło się na angażowaniu własnych pracowników lub mieszkańców okolicznych kamienic.
Efekty takich działań były więcej niż mizerne. Bo czym może zachwycić aktor lub statysta, którego gażę stanowiły gęsie szyjki lub kurze łapy, choćby z najlepszych hodowli? Jednak bądźmy rzetelni w ocenie.
W dwudziestoleciu międzywojennym mieliśmy zaledwie kilku uznanych artystów filmowych, dość dobrze dających sobie radę z warszawskim humorem i warszaskiem językiem rodem z Kiercelaka. Byli to Stanisław Sielański, Adolf Dymsza, Mira Zimińska, Jadwiga Andrzejewska.
Filmy z ich udziałem biły rekordy popularności. Warto tu wspomnieć o takich produkcjach jak Każdemu wolno kochać (1933 r.) i Antek policmajster (1935 r.)
Choć w krótkich jeszcze scenach, to można już było wyłowić typowy dla gwary dowcip, dosadność określeń i siłę budowanych wypowiedzi:
- Ostatecznię mnię pan zadawalnia.
- No co gały wybałuszasz, weź rurę i nakryj się.
- Panno Lodziu, siła wyższa mię wzywa, abym w obronie ogólnego honoru wyszedł na chwile poza ramki subtelności.
- Coś ty powiedział ty łachudro w dziąsło szarpana ? Jak ci dam szczeniaku w lewe oko to ci prawym uchem wyjdzie, a ząbki jak motylki po łące będą fruwać.
W filmie o przygodach Antka Króla, jako Antka policmajstra, możemy usłyszeć wyśpiewany przez Adolfa Dymszę „Hymn Warszawiaka”. Swoistą receptę na codzienne życie:
Ja już taką mam naturę
od szczeniackich swoich lat,
że ja śmieję się z wszystkiego
i że gwiżdżę wciąż na świat.
Jeśli czasem jest mi ciężko
lub mi figla spłata los,
ja nie płaczę, ja nie wzdycham,
ale śmieję się na głos.
Oj diridi, od diridi, rach ciach ciach
jutro się odczepi bida, rach ciach ciach
a jak bida się odczepi, rach ciach ciach
znów będzie lepiej, hop siup.
To jest życie hokus pokus,
zwykły hazard, zwykła gra
albo orzeł albo reszka,
raz się ni ma raz się ma.
Jeśli wygrasz to w porządku,
wtedy bracie rób, co chcesz,
a jak przegrasz też się nie martw
tylko ze mnie przykład bierz
Oj diridi, oj diridi, rach ciach ciach
przede wszystkim dobra mina, rach ciach ciach
potem całus i dziewczyna, rach ciach ciach
reszta to bujda, hop siup (…)
Czy warszawiakom z Woli, Czerniakowa lub Pragi trzeba było coś więcej? Pewnie tak. Ale w sercach zagościły już uśmiech i nadzieja na lepsze jutro.
Bez humoru, tak charakterystycznego dla języka gwary, życie traciło swój wyjątkowy urok.
20 kwietnia 1937 roku, odbyła się światowa premiera filmu Dorożkarz numer 13
To najbardziej warszawski z filmów wyprodukowanych przed wybuchem wojny. Warto wspomnieć o genezie powstania tej wyjątkowej produkcji.
Do felietonisty i pisarza Stefana Wiecheckiego Wiecha, zwrócono się z prośbą o wsparcie przy pracy nad scenariuszem i objęcie fachowym nadzorem tworzonych dialogów. Czemu nie ? Wraz ze swym serdecznym przyjacielem Tadeuszem Wittlinem, podjęli się zbudowania pomysłu na komedię.
Powstały sceny żywcem przeniesione z ulic i zakamarków naszego miasta. Pomysły, które pierwszorzędnie wpłynęły na ogromną popularność filmu. Pierwszą gwiazdą stał się bez wątpienia Stanisław Sielański, w roli Felka Ślepowrońskiego. Aktor, który kapitalnie odwzorował duszę i wyjątkowy charakter warszawskiego dryndziarza (dorożkarza)
To bodaj pierwszy film, który tak szeroko i otwarcie przemówił do widzów swym lokalnym kolorytem, humorem i codziennym językiem warszawskiej ulicy. Dodatkowym plusem były piosenki, napisane specjalnie przez Jerzego Jurandota. Ciekawostką jest fakt, że przy pisaniu tekstów do Dorożkarza numer 13, powstało znane wkrótce w całej Warszawie zawołanie: Jadziem panie zielonka
Wychodzi na to, że ustalona już popularność Wiecha, otworzyła fenomenowi jakim była gwara warszawska, drzwi do wytwórni filmowych. Kto wie, co jeszcze mogłoby powstać i zachować się dla potomnych? Niestety, w ząbek czesany Adolf pogrzebał wszelkie nadzieje i ambitne plany.
W uzupełnieniu tytuły przedwojennych filmów fabularnych z elementami gwary warszawskiej:
- Pieśniarz Warszawy – 1934 r.
- Ja tu rządzę – 1939 r.